Greg Hancock wiedział, kiedy ze sceny zejść niepokonanym Jako 46- latek zdobył czwarte w karierze Indywidualne Mistrzostwo Świata. Przypadek Grega Hancocka jest o tyle ciekawy, że zawsze należał do ścisłej światowej czołówki, ale największe sukcesy święcił po czterdziestce. Zdobył wtedy pięć medali mistrzostw świata, w tym aż trzy złote. Amerykanin udowodnił, że metryka w sporcie to tylko liczby. W polskiej lidze był rozchwytywany i mógł liczyć na milionowe kontrakty. Kariera Hancocka z czasem zaczęła jednak hamować. Najpierw dość nieoczekiwanie zszedł na najniższy poziom rozgrywek ligowych w Polsce, gdzie w 2018 roku podpisał kontrakt ze Stalą Rzeszów. Mógł liczyć wówczas na rekordową umowę (przekraczającą milion złotych) stając się zarazem twarzą projektu Ireneusza Nawrockiego, który marzył o szybkim awansie do PGE Ekstraligi. Ostatecznie okazało się, że działacz nie miał żadnych pokryć swoich obietnic i szybko z żużla zniknął. Podobnie jak Hancock, który poinformował, że wstrzymuje karierę ze względu na chorobę żony. Ukochana żużlowca zachorowała na raka, a były mistrz świata postanowił w tym trudnym okresie być ze swoją rodziną. Początkowo nie podawał daty powrotu. Mówiło się wstępnie o roku, a plotki o jego powrocie podsycał fakt, że przed sezonem 2020 podpisał kontrakt warszawski z beniaminkiem PGE Ekstraligi ROW-em Rybnik. Ostatecznie Hancock nie zdecydował się na starty i powiedział "pas". Wielokrotnie pytany o powody takiej decyzji tłumaczył. - Zamierzałem wrócić po półtora roku. Byłem o tym przekonany, jednak po upływie dwóch lat bez startów, a teraz wchodząc już w trzeci, widzę, jak bardzo pewne rzeczy mi umykają. Nie możesz sobie pozwolić na stratę czasu od rywalizacji. Poprzeczka cały czas się podnosi - argumentował w rozmowie z oficjalnym serwisem cyklu Grand Prix były już zawodnik. Greg Hancock skończył karierę w pełni zdrowia Amerykanin dzisiaj może czuć satysfakcję z kilku powodów. Raz, że jego kariera obfitowała w sukcesy. Dwa, zdążył się dorobić dużej kasy na żużlu. A trzy, co najważniejsze, karierę żużlową zakończył bez uszczerbku na zdrowiu. Generalnie przez lata mówiło się, że Hancock ma zdolność unikania niebezpiecznych sytuacji na torze. Wiedział, kiedy odpuścić, dzięki czemu unikał niepotrzebnych urazów. Oczywiście nie jest tak, że były żużlowiec nie odniósł żadnej kontuzji. Zdarzały mu się złamania, jednak biorąc pod uwagę fakt, jak bardzo ten sport jest urazowy, dziś może mówić o dużym szczęściu. Ewentualne próby powrotu mogłyby skończyć się dla niego czymś bardzo złym. Amerykanin postanowił nie igrać z losem, choćby nawet widząc, co spotkało jego kolegów po fachu. Wiarygodne alibi do odejścia na emeryturę dała mu choroba żony, która zmagała się z rakiem. Paradoksalnie być może jej kłopoty, uratowały mu zdrowie. Inni mieli mniej szczęścia. Tomaszowi Gollobowi po upadku w Grand Prix w Sztokholmie w 2013 roku lekarze odradzali dalszego kontynuowania kariery. Twierdzili, że jego kręgosłup jest w tak złym stanie, że podobnego krachu może już nie wytrzymać. Nie posłuchał ich - po upadku na treningu motocrossowym w 2017 roku, jeździ na wózku. Leigh Adams, legendarny australijski zawodnik, po odejściu na żużlową emeryturę złamał kręgosłup podczas jazdy w rajdzie terenowym. Nicki Pedersen, kolejny z wielkich, wciąż ściga się na motocyklu, choć lekarze już wiele razy grozili mu palcem i przestrzegają przed ewentualną tragedią. Kolejny uraz kręgosłupa może się dla niego skończył paraliżem. W obliczu tych przykładów Hancock może czuć się wielkim wygranym.