Niesamowitego stresu najadł się Bartosz Zmarzlik w tegorocznym cyklu Speedway Grand Prix. Polak z turnieju na turniej powiększał przewagę w klasyfikacji generalnej, która w pewnym momencie wzrosła do takich rozmiarów, że nikt nie wyobrażał sobie zaciętej końcówki sezonu. W Vojens wydarzyło się jednak coś, o czym polskie środowisko chciałoby jak najszybciej zapomnieć. Obrońca tytułu wyjechał w kwalifikacjach w kevlarze bez logotypu sponsora zmagań i został za to wykluczony z rywalizacji. Jego najgroźniejszy przeciwnik - Fredrik Lindgren wykorzystał sytuację i zredukował stratę przed ostatnim przystankiem w Toruniu do zaledwie sześciu punktów. Dla Polaka oznaczało to oczywiście ogromną nerwówkę. Motoarena 30 września wypełniła się po brzegi i żaden z widzów nie zamierzał opuszczać jej z niezadowoloną miną. Na domiar złego po piętach deptał mu wspomniany Fredrik Lindgren. Ostatecznie doszło do tego, że losy złotego medalu rozstrzygnęły się w wyścigu finałowym. Ten na szczęście padł łupem naszego rodaka. - Na pewno kosztowało to pięć lat mojego życia mniej - oznajmił w jednym z pierwszych wywiadów na antenie Playera. Bartosz Zmarzlik jeździł w pełnych ciemnościach Kto wie, czy sukces byłby możliwy gdyby nie pomoc wielu ludzi w kraju nad Wisłą. Bartosz Zmarzlik trenował między innymi w Gorzowie, a następnie przeniósł się na obiekt w Toruniu, by połapać odpowiednie kąty i w ten sposób zyskać delikatną przewagę nad głównym rywalem w walce o mistrzostwo. 28-latek pewnego dnia tak pochłonął się kręceniem próbnych kółek, że zrobiło się całkiem ciemno i pojawił się problem, co robić dalej. Z pomocą przyszedł mu wówczas Jan Ząbik. Pierwsze miejsce na koniec zmagań to też oczywiście zasługa teamu, który od wielu lat funkcjonuje w niezmiennym składzie. - My jesteśmy po prostu jak bracia. Mamy pełne zaufanie do siebie. Bardzo szanuję ich pracę, bo wiem ile kosztuje ich to wysiłku oraz nerwów - zakończył niesamowicie szczęśliwy Bartosz Zmarzlik.