Karierę żużlowca można rozpoczynać na naprawdę różne sposoby. Nikt jednak nie powtórzy już wyczynu, jakiego w latach czterdziestych ubiegłego wieku dokonał Dick Campbell. Nowozelandczyk wiódł sobie wtedy spokojne życie i od czasu do czasu zabawiał publiczność w... cyrku. Jego specjalnością była tak zwana "beczka śmierci". Zapewne zastanawiacie się, jak to wygląda. - Cała zabawa oparta jest na prawach fizyki. Rozpędzony do odpowiedniej prędkości pojazd porusza się po pionowej ścianie dzięki odśrodkowej sile. Wewnątrz beczki można jeździć wszystkim, co ma koła - śpieszy z wyjaśnieniem portal profiauto.pl. Według relacji widzów, którzy mieli okazję oglądać popisy głównego bohatera naszego tekstu, Campbell był w tym naprawdę dobry. Nic więc dziwnego, że w branży utrzymał się bardzo długo. Pewnego razu kaskader postanowił spróbować czegoś nowego i postawił na równie ryzykowne zajęcie - jazdę motocyklem bez hamulców. W 1947 wyhaczyli go działacze z Manchesteru i zaoferowali mu kontrakt w lidze. Prawdziwą legendą stał się on jednak nie w tym mieście słynącym z piłki nożnej, a w Edynbugru. Po dwóch przyzwoitych sezonach na transfer zdecydowali się bowiem włodarze Monarchs. Nowozelandczyk, który stał się Szkotem Kibice pokochali go tam od pierwszego wejrzenia. Sam zawodnik tak polubił się z nowym miejscem zamieszkania, że w różnego rodzaju imprezach nie reprezentował swojej ojczyzny, a właśnie Szkocję. Między innymi w barwach tego kraju ścigał się w międzynarodowym meczu towarzyskim z piekielnie silnymi wówczas Anglikami. Wracając do popularnych "Monarchów", to Dick Campbell przejeździł tam aż dziewięć lat, dzięki czemu śmiało mógł szczycić się mianem klubowej legendy. Niewielu żużlowców jest w stanie wytrzymać w jednym miejscu aż tak mnóstwo czasu. Do Nowozelandczyka przylgnęła też łatka podróżnika. Kiedy tylko mógł chętnie wybierał się na przykład do ojczyzny, by tam dać trochę radości miejscowym kibicom. Bohater naszego tekstu rywalizował też w Republice Południowej Afryki, gdzie w przeszłości czarny sport stał na całkiem dobrym poziomie. Campbellowi dane było reprezentować barwy zespołu z miasta Durban. Co warto dodać, zawodnik z Christchurch wprost kochał motoryzację. Zaowocowało to paroma występami w wyścigach samochodowych. Żużlowiec traktował je zresztą bardzo poważnie. - Cały czas trzymał wciśnięty pedał gazu. Był niesamowitym kierowcą - tak wypowiadał się o nim Alec Wishart na łamach 500race.org. Brawurowa jazda dała mu mnóstwo sukcesów, w tym między innymi triumf w Hillclimbing Gold Star Championship. Nie dożył do emerytury. Tragiczna śmierć w pracy Dick Campbell jak widać jeździł czym tylko się dało. Nowozelandczyk nie odszedł ze sportu na własnych zasadach. W 1962 roku odwiesił kombinezon na kołek z powodu choroby. Jak podaje edinburghspeedway.blogspot.com, zawodnik uczestniczył w przygotowaniach do sezonu 1963, ale już więcej nie pojawił się na torze. W kolejnych latach wiódł spokojne życie, które zakończyło się ogromną tragedią. W listopadzie 1990 jedno z jego wyjść do pracy zakończyło się śmiercią. Szczegóły na temat wypadku nie są znane do dziś. Żużlowiec gdyby żył, obchodziłby 5 czerwca swoje dziewięćdziesiąte urodziny.