Mistrz? Kup Golloba i Rickardssona Zima 2003. Unia Tarnów jest świeżo po awansie do Ekstraligi. Grzegorz Ślak przychodzi do prezesa Szczepana Bukowskiego i trenera Mariana Wardzały z pytaniem, kogo klub musi kupić, żeby za kilka miesięcy w roli beniaminka świętować drużynowe mistrzostwo Polski. Pan Marian pół żartem-pół serio, z naciskiem na żartem wskazał dwa nazwiska: Golloba i Rickardssona. Ślak był napalony na Jasona Crumpa, ale panowie szybko mu ten pomysł wyperswadowali. Unia ze szwedzkim arcymistrzem i samymi wychowankami sięgnęła na tamtą chwilę po największy sukces w historii klubu - wicemistrzostwo Polski 1994, a sam Rickardsson w barwach Jaskółek zdobył pierwszy z sześciu tytułów mistrza świata. Wyrwanie Tomasza Golloba z macierzystej Polonii Bydgoszcz wydawało się wtedy misją niemożliwą. W międzyczasie próbowało wielu, ale nikomu się nie udało. Do przeprowadzki na południe przekonały młodszego z żużlowego klanu dwie rzeczy. Wielkie pieniądze i pakiet z bratem Jackiem. Do uroczystego podpisania kontraktów z Tomaszem i Jackiem doszło w Hotelu Marriott w Warszawie. Ranga tego wydarzenia była tak ogromna, że moment parafowania umów ozdobił okładkę Przeglądu Sportowego. Grzegorz Ślak był prezesem Rafinerii Trzebinia, jednej ze spółek Grupy Orlen. Na sponsoring klubu z Tarnowa namówił go prominentny działacz ówczesnej partii rządzącej, pochodzący z okolicy i wielki fan sportu żużlowego - Krzysztof Janik Brakowało tylko ptasiego mleczka i Johnny Walkera w kranie Unia wtedy spała na kasie. Brakowało tylko lejącego się z kranu Johnny Walkera i ptasiego mleczka w barku. Ślak kupował zawodników, jakby wchodził do supermarketu i brał najdroższy towar z najwyższych półek nie patrząc na cenę. Rickardsson i Gollobowie byli tego najlepszym dowodem. Siedemnaście lat temu to był towar luksusowy. Z taką konstelacją gwiazd w składzie, czołowymi juniorami w Polsce - Marcinem Rempałą i Januszem Kołodziejem, Unia musiała pozamiatać ligę. To nie miało prawa się nie udać. I długo wszystko szło jak z płatka, według nakreślonego przed sezonem złotego scenariusza. Tarnowianie rundę zasadniczą przeszli praktycznie suchą stopą. Zdarzyły się im dwie wyjazdowe wpadki, ale u siebie w domu bawili się z rywalami, przeważnie nie pozwalając im na zbliżenie się do granicy 40 punktów. Wtedy nie istniał klasyczny system play-off. Po fazie zasadniczej dzielono tabelę na dwie połowy: 1-4 (mistrzowska) i 5-8 (spadkowa). W rundzie finałowej drużyny jechały jeszcze raz dwumecze każdy z każdym z zachowaniem punktów uzbieranych we wcześniejszych kolejkach. Przed ostatnią serią spotkań sprawa była prosta. Zwycięzca meczu Unia Tarnów - Atlas Wrocław bierze wszystko. Dla Unii to miała być formalność i postawienie kropki nad "i". Cieślak wściekły na Hancocka 26.09.2004. Już wtedy podstarzały stadion w Tarnowie pękał w szwach. Według oficjalnych danych mógł pomieścić ok. 16 tys., ale zajętych było pewnie z 20 tys. Ludzie siedzieli sobie na kolanach, gnieździli się w przejściach. W loży VIP, na zapleczu szykowano wystawny bankiet, który o mały włos nie zamienił się w stypę. Jeszcze przed spotkaniem gruchnęła informacja, że na zawody nie doleci lider gości - Greg Hancock. Amerykanin nie zdążył na samolot. Wcześniej ścigał się w krajowych mistrzostwach, a że za kontuzjowanego Sławomira Drabika trener Marek Cieślak musiał zastosować przepis o ZZ, to wrocławianie przyjechali do Tarnowa w piątkę i na dodatek w krajowym składzie! Wokół absencji Hancocka narosło mnóstwo teorii spiskowych. Jedna z nich głosi, że w nieobecności Grega maczał palce przedstawiciel głównego partnera Unii - pan Ślak. Nikt jednak nikogo oficjalnie za rękę nie złapał. Cieślak był wściekły. Krzyczał w parku maszyn, że on nie chciał przed sezonem Hancocka, ale wstawili się za nim kibice i prezes Andrzej Rusko pod ich wpływem zmienił decyzję. Teraz Amerykanin jest w sztabie szkoleniowym Betard Sparty, ale zanim Rusko zaproponował mu eksponowane stanowisko w swoim klubie, wpisał go po akcji z finałem na czarną listę. Przeprosiny trwały kilkanaście lat. Unia przystępowała do meczu bez kontuzjowanego Janusza Kołodzieja. Lider formacji młodzieżowej leczył złamany obojczyk. Ale i bez niego tarnowianie mieli rozwalcować zdziesiątkowany Atlas. Sensacja wisiała w powietrzu Stawka spotkania sparaliżowała gospodarzy. Wygrana rodziła się w ogromnych bólach i męczarniach. Po trzech wyścigach w obozie tarnowian zapanowała konsternacja. Na stadionie szok. Atlas, który przywiózł do Tarnowa armię juniorów, ze świeżo upieczonym mistrzem świata juniorów - Robertem Miśkowiakiem bez kompleksów zaczął rozstawiać lokalnych tuzów po kątach i prowadził już 13:5. Miała być egzekucja i pieczątka na tytule, a sensacja wisiała w powietrzu. Unia męczyła się potwornie, w parku maszyn tarnowian trwała burza mózgów, jak odwrócić losy finału i uniknąć kompromitacji. W ruch poszły szybkie motocykle Rickardssona i Tomasza Golloba, które praktycznie nie zjeżdżały z toru. Korzystał z nich chociażby totalnie pogubiony Stanisław Burza. Sam Gollob uwijał się jak w ukropie w parkingu. Biegał między boksami ze śrubokrętem, na klęczkach grzebiąc w silnikach kolegów. Tarnowianie gonili, gonili i dogonili przeciwników przed biegami nominowanymi. Wrocławianie wystrzelali się z wszystkich rezerw i regulaminowych startów więc w przedostatnim wyścigu mogli wystawić jedynie osamotnionego Krzysztofa Słabonia. Ten wywrócił się z powodu awarii łańcuszka sprzęgłowego, gospodarze zwyciężyli 5:0 i postawili pieczątkę na mistrzostwie. Wynik końcowy 49:40 w ogóle nie oddaje przebiegu zawodów. Wypełniony po brzegi stadion eksplodował, na tor poleciało morze serpentyn. Dźwięk spadających kamieni z serc miejscowych fanów słychać było w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Ten finał przeszedł do historii jako jeden z bardziej dramatycznych, ale jakże los bywa przewrotny. Siedemnaście lat później Unia ledwo wiąże koniec z końcem, klub właśnie spadł na najniższy szczebel rozgrywkowy, a Sparta po piętnastu sezonach odzyskała prymat w kraju.