Na początku tygodnia organizatorzy Grand Prix opublikowali kalendarz przyszłorocznego cyklu. Miała być ekspansja na nowe kontynenty, atak na ciekawe lokalizacje, jeszcze więcej czarnego sportu na dużych arenach i... figa z makiem. Wyszło trochę jak w tym powiedzeniu z krową, że ta która najbardziej muczy, mało mleka daje. Wielkie plany, wielka ściema Mam wrażenie, że ludzie odpowiedzialni za układanie terminarza, po prostu zrobili kopiuj - wklej z 2022 roku. Oni nie zadali sobie nawet trudu, żeby trochę zamieszać datami i miastami-gospodarzami. W zeszłym sezonie zabawę zaczynaliśmy w Gorican, potem przenosiliśmy się na PGE Narodowy do Warszawy, a następnie na praską Marketę. Mija kilka miesięcy i co? Odgrzewamy te same kotlety w identycznej kolejności. Nawet finałowa rudna znów odbędzie się w Toruniu. O przepraszam, łotewska Ryga zastąpiła Wrocław, ale raczej tylko dlatego, że stolica Dolnego Śląska dostała w zamian uwielbiany w Polsce Drużynowy Puchar Świata. Szumne zapowiedzi okazały się mrzonką. Promotor, firma Discovery zarechotał nam się w twarz. Amerykanie wcisnęli nam kit, omamiono nas pięknymi wizjami, a my to łyknęliśmy jak pelikany. Napaliliśmy się na zmiany, chcieliśmy powiewu świeżości, a oni tylko przejechali się palcem po globusie. W harmonogramie nie uwzględniono już nawet Australii, której przywrócenie miało być symbolem nowego ładu. Znów odwalanie pańszczyzny, a może żużel na środku pola kukurydzy? Rozumiem irytację kibiców, bo o ile mnie pamięć nie myli, tylko pierwszy sezon pod auspicjami Discovery miał być na "rozruch" i rozeznanie w terenie. Tymczasem wielki koncern poszedł w zasadę: zmieniamy szyld i jedziemy dalej to samo. Discovery jak przystało na globalnego giganta jest ukierunkowane na biznes i widzi w GP szanse na niezły zarobek. Trochę im się jednak dziwię, bo zamiast buksować w miejscu, stać ich, aby dołożyć parę groszy do interesu, chociaż spróbować rozłupać zabetonowany kalendarz, uderzyć w mniej oklepane kierunki. Nie od razu Kraków zbudowano, czasami trzeba podjąć ryzyko z nadzieją, że inwestycja się zwróci. Nie mam nic do Teterow, Vojens, czy Gorican. To bardzo urokliwe miasteczka, ale niestety ścigania jest tam tyle co kot napłakał. Z toru wieje setną nudą i jeśli chcemy sprzedać produkt pt. Speedway Grand Prix musimy ciągle szukać takich aren, aby one broniły się widowiskiem. Połóżmy jednorazową nawierzchnię choćby na środku pola kukurydzy w Niecieczy, ale nawet się nie zająknę, gdy zobaczymy tam 587 mijanek. Kiedyś powiedziałem, że jeszcze zatęsknimy za BSI, bo oprócz tego, że wraz z przyjściem obecnej "władzy" podwyższono wynagrodzenia dla zawodników, reszta została po staremu. Pamiętam jak Anglicy weszli z buta do GP. Rewolucja goniła rewolucję. Była łódź wikingów w Hamar, fińskie Tampere, Horsens, tory czasowe w Berlinie, Gelsenkirchen, Goeteborgu, Kopenhadze, czy Sztokholmie. Nie wszystko wychodziło, zdarzały się wtopy, ale nie myli się ten, co nic nie robi. Kombinowano przy systemie punktacji, wprowadzono eliminatory, stawka liczyła dwudziestu czterech żużlowców, non stop próbowano coś udoskonalać. Bo właśnie o to chodzi, żeby widza, czy to na stadionie, czy przed telewizorem czymś zaciekawić, zachęcić do ponownego kupna biletu lub pakietu żużlowego.