Dariusz Ostafiński, Interia: Zabolało, kiedy Kolejarz Opole przegrał walkę o awans do pierwszej ligi z Niemcam z Landshut? Stefan Machel, muzyk rockowy, gitarzysta TSA: Trochę to przeżyłem, bo w Opolu mieszkam. Ostatnio rzadko bywam na stadionie, ale finały oglądałem w telewizji. Cóż powiedzieć, Niemcy byli lepsi. Tak się to jakoś źle dla opolskiego żużla układa. Ja już się jednak przyzwyczaiłem do tego, że tu jest druga liga. Nie wiem, co będzie, jak wejdą. A jakby nie było, to Opole pozostaje słynne na cały świat, bo w końcu stąd podchodzi pierwszy polski mistrz świata na żużlu. Powiedział pan, że Niemcy byli lepsi. Jakby to był mecz piłkarski, to bym się nie zdziwił, ale na żużlu to Polska jest hegemonem. - Trzeba jednak popatrzeć na to niemieckie Landshut z bliska. Kto tam jest menadżerem, jakie jest zaplecze finansowe? Oni mogą nawet w pierwszej lidze namieszać. Szkoda, że nie mają prawa awansu, bo jak już im pozwolono u nas jeździć, to tej szansy na Ekstraligę nie powinniśmy im zabierać. No i szkoda, że drugi klub jadący w Polsce, niemieckie Wittstock, nie dostał licencji. Nawet nie wiem dlaczego? Zespól do spraw Licencji, nie tłumaczy decyzji. Taki przyjęli system. - No tak, PZM to siła wyższa, prawie że wysoka. Szkoda. W Wittstock jest chłopak z Opola, Marcin Sekula. Ja pamiętam go z toru, bo on w Kolejarzu jeździł. Pan jest z rocznika? - 61. Na pamiętnym finale na Stadionie Śląskim w Chorzowie w 1973 pan był? - Nie, osobiście tego nie przeżywałem. Mój teść był wtedy na stadionie. Mam wypełniony program z tamtych zawodów. Leży u mnie w szufladzie. Jak się można domyślić, teść mi dał. On był jednym ze stu tysięcy, którzy wtedy widzieli triumf pana Szczakiela. Trudno w to uwierzyć. - Ogólnie to był wtedy szał na żużel. Teraz to ludzie idą na mecz, jedzą popcorn i niewiele się dzieje. Konferansjer jakąś meksykańską falę próbuje zainicjować, żeby ludzi rozruszać. Kiedyś tego nie było, bo i po co. I tak był amok. Szkoda, że żadne relacje z tego nie ocalały. Są jakieś fragmenty z angielskiej telewizji, bo z polskiej to jest czarno-biały film w formie reportażu, a nie relacji z zawodów. A w tej angielskiej, to jest Jersey Sazaki, bo nie potrafiono poprawnie wymienić nazwiska naszego mistrza. Pan Sazakiego poznał? - Spotkałem go nieraz na stadionie. Nie znałem go nigdy prywatnie. To zawsze było takie spotkanie kibica z mistrzem. Głęboki ukłon, witaj mistrzu, autograf i tyle. Kiedyś w jednym lokalu byliśmy na zawodach, bo dawniej była w Opolu taka tradycja, ze ludzie chodzili do pubów na mecze. Te puby były wtedy pełne. Na mecze pan przestał chodzić przez pandemię? - Z kilku powodów. Pandemia też. Głównie jednak problemy zdrowotne. Miałem trochę przygód przez ostatnie dwa lata, ale to prywatna sprawa, nie chciałbym o tym mówić. Wróćmy do Szczakiela, dla jednych mistrza pełną gębą, dla drugich przypadkowego zwycięzcy. Pan, w której grupie jest? - Jak się obejrzy finał, to, w jakich okolicznościach wygrał, to trudno się dziwić, że jest dyskusja. Raz, że lotny start, dwa, że bieg nie został przerwany mimo upadku Maugera. Ileś tam osób kręciło się wokół leżącego Maugera, a Szczakiel kręcił te swoje cztery kółka. Trzeba pamiętać, że wtedy lotne starty nie były zakazane. Czyli? - Nie kwestionuję tego złota w żaden sposób. A Szczakiel na pewno nie był przypadkowym zawodnikiem. Wcześniej zdobył z Wyglendą złoto w parach w Rybniku. Żeby dostać się do finału w Chorzowie, też musiał eliminacje przejechać. On to zrobił, nikt nie dał mu tego za darmo. Panu się bardziej podoba ten stary żużel, gdzie na zawody potrafiło przyjść 100 tysięcy ludzi, czy obecny. Mamy, jak głosi slogan, najlepszą i najbogatszą ligę na świecie. - Jak się obejrzy finały z Wembley w latach 70-tych, mówią o samych zdjęciach, jak się zobaczy nasz Ślaski, to ja wolę ten stary żużel. Ten nowy jest dodatkiem do piwa i frytek. A skąd u pana, muzyka rockowego, wziął się ten żużel? - Żużel był pierwszy. Jak miałem siedem, albo osiem lat, to tata zabrał mnie na stadion. To był prawdziwy szał. Na niewielkim stadionie w Opolu nie było gdzie szpilki wcisnąć. Ja próbowałem między nogami dorosłych wypatrzeć żużlowców. To mi zaimponowało. Dlaczego tak ludzie tłumnie przyszli, co tutaj jest grane. Potem miałem od żużla przerwę, choć cały czas się przyglądałem. A później miałem okres, że intensywnie jeździliśmy z żoną na stadiony w całej Polsce. To było w tym okresie, gdy Canal Plus transmitował Grand Prix, a ja się pojawiałem w studio, jako gość. Czytałem gdzieś, że ekipa Canal Plus przyszła na koncert TSA i tak to się zaczęło. - Graliśmy w Hybrydach w Warszawie. I wtedy faktycznie było kilka osób z redakcji, w tym Grzesiek Milko, który wyróżniał się, gdy idzie o atencję do TSA. Wymieniliśmy się telefonami, zaczęliśmy się kontaktować. On miał taką wizję, żeby w studio żużlowym był ekspert i artysta. Któregoś dnia zadzwonił i wziął mnie na próbę, na zawody Drużynowego Pucharu Świata. To była mniejsza oglądalność, mniejsza ranga, a on chciał sprawdzić, czy się nadaję. W sumie kilka razy byłem, więc testy chyba źle nie wypadły. Poznałem przy okazji Krzyśka Cegielskiego czy Sebastiana Ułamka. Wspólnie oglądaliśmy i komentowaliśmy. Do filmu dokumentalnym o Cegielskim nagrał pan ścieżkę dźwiękową. - To była inicjatywa Grześka, który ten film zrobił. Postanowił jakoś ten dramat Krzysztofa uwiecznić, pokazać jego życie po wypadku, gdy motocykl musiał zamienić na wózek. Zwrócił się do mnie z prośbą, a ja nie miałem wyjścia. Ta muzyka to mój pokłon w kierunku żużla. Cegielski świetnie sobie radzi w życiu. - Nie da się ukryć. Ma rodzinę, piękny dom, jest czynny jako menadżer i ekspert. To świetna puenta do filmu. Przyznał pan, że woli ten stary żużel. A ten nowy, to wciąż sport, czy bardziej show? - Jak patrzę na Ekstraligę czy Grand Prix, to sam zadaję sobie pytanie, czy to jeszcze sport, czy już show biznes. Nęci mnie jednak, żeby wrócić na stadion, żeby pójść na to opolskie podwórko, pooglądać znowu mecz na żywo. Pandemia, jak rozumiem, nie zachęca. - Z jej powodu ubyło kibiców. Jednak chyba nie tylko z tego powodu. Przepisy się zmieniają. Niekoniecznie z korzyścią dla dyscypliny. Co ciekawe, Szczakiel w myśl obecnych reguł nie byłby mistrzem, bo nie można robić lotnych startów. Nie mówię, że to źle, ale za bardzo to wszystko przekombinowane. No i sprzęt zbyt wielką rolę odgrywa. Tak było od zawsze, ale teraz jeszcze bardziej. Pamiętam, jak kiedyś Załuski przywiózł do Opola nowiutkiego Goddena i robił wszystkich, jak chciał. Szczakiel zdobył tytuł, bo pożyczył od kolegi dobrze spasowaną Jawę. Mauger nie mógł wyjść z podziwu, że Polak ma taki sprzęt. - I myślę, że to go zgubiło. Jakby wierzył w to co ma, to wygrałby tamte zawody i nie mielibyśmy złota. Teraz żużel jest często porównywany do Formuły 1. - Myślę, że na wyrost, bo jednak F1 to grube pieniądze i fabryczne zespoły. Tymczasem w żużlu jest Polska, która jest oazą dla super komercji, a w innych krajach, jak to wygląda, to my wiemy. Zawody Grand Prix w Cardiff czy Kopenhadze, to jeszcze trzymają poziom, ale ja byłem w Pradze, a jest jeszcze Krsko, gdzie ten żużel już tak super nie wygląda. Oni podchodzą tam na luzie, bo my się spinamy. A wracając do F1, to mam taką uwagę, że jedynie żużlowi tunerzy kojarzą mi się z Formułą. Jak nasz Ryszard Kowalski rzuci juniorom swoje silniki, to od razu zaczynają jechać dwa razy lepiej. Jak pan, rockowy muzyk, radzi sobie w czasach koronawirusa? - Z tym jest problem. Jak ktoś ma kontrakt telewizyjny, to ma spokój. A kto żył z koncertów w klubach, to ten musi się po głowie drapać, bo teraz żeby koncert zrobić, to musi być odpowiednia ilość osób, żeby impreza spięła się finansowo. A pan, w której grupie jest? - W tej, co ma komfort. Nie mam kontraktu, ale nie musiałem zmieniać branży. Mam na tyle dobrą pozycję, że jeszcze mogę jakiś czas żyć tak jak obecnie, czyli na większym luzie. Ten stan trwa? - U mnie, z małymi wyjątkami, prawie dwa lata. TSA w tym oku zagrało dwa koncerty i to wszystko. To było w okresie letnim, więc restrykcje były poluzowane. A poza tym jest sporo pracy studyjnej. A TSA gra z Piekarczykiem, czy bez? - Obecnie z Piekarczykiem. W ogóle to skład TSA jest tak zakręcony, że nawet najwięksi biografowie się gubią. Marek po wpływem emocji opuścił nas w 2018 roku, ale wrócił. Nasza sekcja rytmiczna powołała w międzyczasie swój skład i próbuje grać, choć nie wiem, z jakim skutkiem. Natomiast ja, Piekarczyk i Nowak, na 40-lecie występu w Jarocinie zebraliśmy skład, który dał te dwa koncerty. Dołączyli do nas Zbyszek Kraszewski i Paweł Mąciwoda. I jak to wypadło? - Jak mówiłem, sezon letni, restrykcji brak, więc ludzi widziałem po horyzont. Z jednej strony jest to, a z drugiej ograniczenia, jakich żaden z nas nigdy nie doświadczył. - I to mi doskwiera. I to bardzo. Moje życie skomplikowało się z tego tytułu, choć sam robię wszystko, łącznie ze szczepieniem, żeby to było normalnie. W Ameryce jest tak, że jak nie chcesz się zaszczepić, to nie możesz grać w zespole. A u nas pełna dowolność. - I to jest błąd. Ja jestem wychowany w takiej społecznej solidarności. Nie wyobrażam sobie, żebym miał być płaskoziemcem. I pewnie w koncercie Murem za mundurem też by pan nie wystąpił. Nawet, jakby chcieli. - Nie byłem tam, ale wiemy, kto był. Różnie można to komentować, TVP, jaka jest, to każdy widzi. Dożyliśmy czasów, które ja już kiedyś widziałem. Nie raz łapię się na myśleniu, że ja już to przeżyłem.