W Grudziądzu mogą już powoli zacząć myśleć, że wisi nad nimi jakieś fatum. Niezależnie od sezonu i składu, zawsze wydarzy się coś, co nie pozwoli im awansować do strefy medalowej. GKM nie zrobił tego nawet mimo poszerzenia grona awansujących do sześciu zespołów. Trudno się dziwić, że klub stał się obiektem żartów nawiązujących do corocznych, niezrealizowanych planów. Mało kto wierzy, że upragnione play-offy w końcu w Grudziądzu zobaczą. - Zobaczą w tym roku - zdecydowanie uważa Max Fricke, australijski żużlowiec GKM-u. Bije od niego sporą pewność siebie, więc można wierzyć że naprawdę mówi zgodnie ze swoimi myślami. Na ten moment GKM ma wszystko w swoich rękach i jego udział w decydującej fazie sezonu nie jest wykluczony, ale na pewno dla nikogo nie jest też taki oczywisty, jak właśnie dla Fricke'a. Max nic zawahał się ani na moment, gdy go o to zapytaliśmy. Gwiazda GKM-u nie ogląda GP. Powód jest prosty Max Fricke to dla wielu osób jeden z największych nieobecnych w tegorocznym cyklu GP. Nie otrzymał on stałej dzikiej karty, a dostali ją w odczuciu sporej grupy ludzi słabsi od niego: Andrzej Lebiediew czy Kai Huckenbeck. - Czy oglądam tegoroczny cykl? Nie, nie za bardzo - odpowiedział nam Fricke. - Trudno oglądać, skoro tak bardzo chciałoby się tam być. Boli mnie to, że rywalizację mogę oglądać tylko w telewizji, choć niejeden raz pokazałem, że mogę tam nawet wygrywać - dodał. Słowa wypowiedziane dla Interii znajdują potwierdzenie w faktach, bo Fricke to były zwycięzca rund w Warszawie czy Toruniu. Zawsze jednak miał jeden problem: brak regularności. Każdy jego występ był zagadką. Fricke ma jednak 28 lat, więc jak na żużlowca to w zasadzie junior starszy. Do GP może wrócić nawet za rok, bo w Abensbergu awansował do finału eliminacji. Zajął czwarte miejsce, przegrywając w biegu dodatkowym z Jensenem i Kuberą.