Nie musimy nawet podawać danych dotyczących tego, jaki status finansowy mają kluby z PGE Ekstraligi i jakie pieniądze zarabiają zawodnicy w nich jeżdżący. Są to rzecz jasna grube miliony, choć duża część z tego musi iść na sprzęt, jeśli ktoś chce utrzymać się w ścisłej światowej czołówce. Nie zmienia to faktu, że topowi zawodnicy żyją jak pączki w maśle. Do kasy od klubu dochodzi przecież też ta od sponsorów. Często taki żużlowiec to już po prostu jednoosobowe przedsiębiorstwo. Pieniądze spływają z kilku źródeł. Dobrze radzą sobie też ci z niższych polskich szczebli. Pierwszoligowcy oraz ich koledzy z 2. Ligi finansowo rzecz jasna nie mają "podjazdu" do Zmarzlika i spółki, ale śmiało można powiedzieć, że żużel to chyba jedyny sport, w którym ktoś uprawiający go na najniższym możliwym poziomie ligowym, może żyć tak dobrze. Porównajmy sobie do piłkarzy, siatkarzy czy koszykarzy. Grają, a do tego normalnie pracują. Ze sportu by nie wyżyli. Sezon zagrożony. Oni też nie mają na bandy Tydzień temu informowaliśmy, że sezon 2024 w słowackiej Żarnowicy jest pod dużym znakiem zapytania, bo tamtejszy ośrodek nie ma środków na nową homologację pneumatycznej bandy. Zorganizowana jest nawet zbiórka. Potrzeba 75 tysięcy euro. Zebrano już sporą część tej kwoty, więc jest szansa na uratowanie jedynego żużlowego klubu w ojczyźnie brązowego medalisty mistrzostw świata, czyli Martina Vaculika. Zresztą zawodnik ten często trenuje w Żarnowicy. Ustaliliśmy, że identyczny problem pojawił się w czeskim Pilźnie, gdzie też skończyła się homologacja band. To miejsce, w którym w ciągu roku odbywa się sporo różnego rodzaju imprez, nie tylko krajowych, ale też międzynarodowych. To jeden z najbardziej znanych torów w Czechach, po Pradze, Pardubicach czy Libercu. W tym kraju nieco łatwiej o sponsorów niż na Słowacji, więc może szybciej uda się uzbierać potrzebne pieniądze. Sama istota problemów, jakie spotykają te ośrodki daje jednak do myślenia.