Oczywistym jest to, że należy dbać o planetę i w miarę możliwości zmieniać nawet te najbardziej potrzebne w życiu rzeczy, jeśli ma to rzeczywiście tak bardzo pomóc w kwestiach ekologii. Od jakiegoś czasu jednak obserwujemy bardzo intensywne promowanie posiadania aut elektrycznych, przy jednoczesnym zniechęcaniu do utrzymywania tych spalinowych, poprzez wprowadzanie różnego rodzaju opłat i restrykcji, które lada chwila mogą być nie do przejścia lub ich akceptowanie będzie zwyczajnie nieopłacalne dla właściciela auta. Sporo się mówi o szkodliwości np. aut z silnikiem Diesla. One w wielu europejskich miastach mają już zakaz wjazdu do ścisłego centrum. Tam zdecydowanie milej widziane są tzw. "elektryki", rzekoma przyszłość transportu. Zwróćmy jednak uwagę na to, jakich problemów przysparza używanie tych samochodów. Drugą sprawą jest to, że wyprodukowanie baterii do takiego auta jest... bardziej szkodliwe dla środowiska niż użytkowanie samochodu spalinowego. Absurd? To mało powiedziane. Widzieliśmy to na własne oczy. Żużlowcy, bójcie się Kilka miesięcy temu autor tego tekstu wraz z grupą znajomych wybrał się na wycieczkę po Skandynawii. W planach było obejrzenie np. meczów ligi szwedzkiej. Aby usprawnić komunikację, wypożyczyliśmy więc auto. I początkowo byliśmy zachwyceni. Elektryczne, piękne wizualnie, nowiutkie, pachnące. Ale zachwyt szybko nam minął, bo w zasadzie od momentu wystartowania spod lotniska z każdą chwilą mieliśmy coraz większą ochotę, by ten samochód oddać i nigdy więcej go nie widzieć. Na naładowanej do pełna baterii przejechaliśmy 350 km. Tak, 350 km. Po tym dystansie konieczne było ładowanie, bo nie wrócilibyśmy do hotelu. Samo szukanie stacji wyposażonej w sprzęt do ładowania zabrało półtorej godziny i wymagało dojechania do miasta oddalonego ponad 20 kilometrów od Kumli, w której odbywał się mecz. Z tego też powodu jeden z nas musiał poświęcić mecz, dojechał dopiero na 11. bieg. A że dzień później zawody w Eskilstunie odwołano, obejrzał pięć biegów w dwa dni. Czasem muszą przejechać 1300 km w jedną noc. Za chwilę to może być niemożliwe Przypomnijmy, że mieliśmy do dyspozycji samochód prosto z salonu. Auto miało przejechane 1000 kilometrów, w środku wyglądało jak świeżo zdjęte z linii produkcyjnej. A mimo tego przysporzyło nam tylu problemów. Bateria padała w zastraszającym tempie i była bardzo czuła na prędkość powyżej 100 km/h, co przecież np. na autostradzie jest normą. Gdybyśmy mieli do przejechania 1500 km, prawdopodobnie jechalibyśmy do dziś. Ale dlaczego może to niepokoić żużlowców? Powód jest bardzo prosty. Choćby w nadchodzącym sezonie zawodnicy z cyklu GP jadący np. w meczu w Lublinie w piątek o 18:00, będą musieli w nocy pokonać ponad 900 km do Gorican, by zdążyć na zawody. Przy aucie spalinowym zapewne wystarczy jedno dotankowanie pod koniec trasy i na spokojnie się dojedzie. Zawodnicy są do tego przyzwyczajeni. Nie ma jednak absolutnie żadnych szans, by zdążyć przy założeniu że posiada się samochód elektryczny. To się skończy minimum na dwóch kilkugodzinnych ładowaniach. Czy elektryfikacja samochodów to zagłada dla żużla? Problem wydaje się bardzo poważny, bo nawet trasa 300-400 km może być dla takiego elektrycznego busa nie do pokonania w wymaganym czasie. A przecież czasami zdarza się, że ktoś musi dojechać z Francji na mecz ligowy do Polski w ciągu 20 godzin. To jest 1200-1300 km. Oczywiście zapewne jeszcze sporo czasu minie zanim na drogach ujrzymy tylko auta elektryczne, ale dla żużlowców ich wprowadzenie oznacza same złe rzeczy.