Morawskiego, przedsiębiorcę z doświadczeniami biznesowymi w Stanach Zjednoczonych i RFN, coraz mocniej rozpychającego się w realiach tworzącego się w Polsce kapitalizmu, namówili na współpracę działacze zielonogórskiego klubu, który ledwo wiązał koniec końcem i w 1990 roku cudem, po wygranych barażach ze Spartą Wrocław, utrzymał się w lidze. Wszyscy w Zielonej Górze przecierali oczy ze zdumienia - W 1989 roku zdobyliśmy wicemistrzostwo Polski, a potem przyszedł kryzys. Następowały zmiany ustrojowe, kończyło się wsparcie od państwowych zakładów pracy, bo wszystko zaczynało upadać. W 1990 roku ledwo uratowaliśmy się przed spadkiem, a przygotowania do kolejnego sezonu też wyglądały słabo. Brakowało pieniędzy na silniki, sprzęt, motocykle. Nagle jednak zdarzył się cud - stwierdził Sławomir Dudek, jeden z ówczesnych zawodników Falubazu. - Morawski przewrócił wszystko do góry nogami. Sprzęt, który mieliśmy do tej pory, poszedł do szkółki, a my w ciągu dwóch miesięcy dostaliśmy wszystko nowe, z najwyższej półki. W Szwecji mieliśmy szyte kombinezony, w Danii zamawiane silniki. Wszyscy przecierali oczy ze zdumienia. Wyglądało to tak jak w bajce o Kopciuszku - przyznał Dudek. Gwieździsty sztandar i maszyna do popcornu Morawskiemu w biznesie szło bardzo dobrze. Miał hurtownię napojów, a w Lubsku-Janiszowicach firmę zajmującą się przetwórstwem runa leśnego. - Na wiosce postawił wielkie hale, tiry wjeżdżały i wyjeżdżały jeden po drugim, nawet toalety były zrobione z rozmachem - opowiedział Dudek. Z ogromnym rozmachem wkroczył także do polskiego żużla. Nazwał zespół swym nazwiskiem, wyposażył zawodników w najlepszej klasy sprzęt i ubrał w niespotykane wcześniej kolorowe, krzykliwe skóry. Do tego ściągnął piątego wówczas najlepszego zawodnika świata - Jimmy’ego Nilsena, a z samych meczów zrobił amerykańskie show. Na zielonogórskim stadionie pojawiali się kabareciarze (Elita, Tadeusz Drozda), najlepsze zespoły muzyczne (Lombard, Żuki), w przerwach między biegami tańczyły cheerleaderki. Dla fanów zaś dodatkowo organizowano konkursy z bardzo cennymi nagrodami. - Tu ma być beton, szkło i aluminium. To ma być mekka sportu żużlowego na świecie - mówił w połowie stycznia 1991 roku, gdy tylko pojawił się w zielonogórskim klubie. Pomysłów miał mnóstwo. Chciał np. na stadionie w Zielonej Górze zbudować lodowisko, które zimą zarabiałoby na utrzymanie obiektu. Zakochany był w USA, gdzie miał rodzinę, więc wszystko musiało być po amerykańsku. Wielkie "M" na gwieździstym sztandarze klubu, "M" w barwach amerykańskiej flagi na plastronach zawodników, a w prezesowskim gabinecie stała ponoć nawet... maszyna do popcornu. Rozmach, przepych i... nokaut Przed inauguracyjnym meczem z Unią Leszno zorganizował koncert zespołu "Kombi", a dla kibiców zatańczyło aż 30 dziewczyn z grupy "Magic girls", ubranych w kuse, efektowne stroje. - On te stroje i pompony sprowadzał im z USA, bo w Polsce wtedy czegoś takiego nie można było dostać - nadmienił Sławomir Dudek. Zawodnicy Unii Leszno byli zszokowani tym całym rozmachem i przepychem. - Wyglądali przy nas trochę jak z trzeciego świata - chełpił się Morawski, a jego zespół rozniósł rywali 58:31. Już kolejny mecz pokazał jednak, że liga nie będzie dla Morawskiego Zielona Góra spacerkiem. Faworyci zostali wręcz znokautowani na torze w Lublinie, przegrywając z miejscowym Motorem wzmocnionym Hansem Nielsenem, aż 29:61! - Morawski wcale się nie wściekł. Zamiast rzucać karami, wysłuchał co się stało. Przecież to, że ubrano nas w ładne ciuchy i kupiono nowe motocykle, nie sprawiło, że od razu staliśmy się mistrzami świata - powiedział Dudek. Tak naprawdę do krajowego składu, który sezon wcześniej ledwo uratował się w lidze, dołączył jeden wielki żużlowiec - Jimmy Nilsen. Poza nim pojawili się dwaj bracia Ivarssonowie oraz wschodząca gwiazdka speedwaya - Norweg, Lars Gunnestad. Nikt nie spodziewał się wtedy, że ten ostatni może stać się "maszyną" do robienia punktów. Gunnestad prosto z farmy - Na farmie mojego ojca mieliśmy dwóch pracowników z Zielonej Góry. Gdy wiosną jechałem na treningi do Polski, oni powiedzieli, że mogą skontaktować się z klubem i zapytać, czy byłaby dla mnie szansa na pokazanie się w kilku meczach. Dali klubowi namiar na mnie. Początkowo pan Morawski miał zwracać mi pieniądze jedynie za paliwo, ale nagle podwoił tę sumę i dołączyłem do zespołu. To były bardzo dobre czasy. Pamiętam niesamowite tłumy na stadionach, mam z Polski same pozytywne wspomnienia. Wszystko było wtedy szalone - opowiadał jakiś czas temu Gunnestad na antenie nSport+. Eksplozja formy Norwega (średnia 2,491 pkt/bieg), od którego w całej lidze skuteczniejszy okazał się tylko Hans Nielsen oraz świetna atmosfera w zespole, sprawiły, że zielonogórzanie zaczęli uciekać rywalom i całą ligę wygrali dość pewnie, z trzema punktami przewagi nad Motorem i pięcioma nad Apatorem Toruń. - Mało pamiętam z czasów startów w Polsce. Mieliśmy po prostu odjechać zawody, otrzymać pieniądze i wracać do siebie. Nie wszystkim polskim zawodnikom odpowiadało, że przyjeżdżaliśmy z zagranicy i zabieraliśmy im miejsce. Dopiero za czasów Morawskiego udało się stworzyć ducha drużyny - przyznał również w nSport+, Jimmy Nilsen. - Za to naprawdę szanuję prezesa Morawskiego. Ten klimat, który stworzył, pozbawiony wszelkiej zazdrości, był niepowtarzalny. Nie byłem wówczas żadnym orłem w tej drużynie, może tylko średniakiem, ale nie zazdrościłem Andrzejowi Huszczy, czy Jarosławowi Szymkowiakowi, że dostali więcej pieniędzy. Nikt w ogóle na to wtedy nie patrzył. Wszyscy jeździliśmy na zawody razem, busami. Gdy zatrzymywaliśmy się po drodze, to otwierało się bagażnik, a tam zachodnie papierosy, różnego rodzaju batony, napoje. Jedliśmy, piliśmy, rozmawialiśmy. To były niby takie dodatki, ale psychicznie bardzo nam pomagały. Takimi rzeczami budowaliśmy przewagę nad przeciwnikami - dodał Dudek. 66 i "We are The Champions" dla prezesa Morawskiego Ostatni mecz (22 września) w ROW-em Rybnik to już była prawdziwa feta. Po każdym zwycięskim biegu gospodarzy z głośników rozlegało się "We are The Champions" grupy Quenn, a zielonogórzanie ze spadającymi z ligi 12-krotnymi mistrzami Polski (zlecieli ostatecznie po przegranych barażach z Wybrzeżem Gdańsk - przyp. red.) robili co chcieli. Ostatecznie uzyskanym wynikiem punktowym wskazali kibicom, na którą listę wyborczą mają głosować w zaplanowanych na 27 października 1991 roku wyborach, pierwszych w pełni wolnych wyborach do sejmu RP. Zwyciężyli 66:24, a właśnie nr 66 miała lista zgłoszona w okręgu nr 14, z której do sejmu miał się dostać sternik zielonogórskiego klubu. Ambicji politycznych niestety nie udało mu się zrealizować. Lista Prezesa Morawskiego ostatecznie zebrała ponad 8000 głosów, ale o niespełna 800 za mało, aby uzyskać poselski mandat. - Mistrzostwo świętowaliśmy tak jak jeździliśmy, na ostro - przyznał Dudek. - To złoto do dziś zajmuje wyjątkowe miejsca na półce z trofeami i w moim sercu. Mieliśmy bardzo dobry zespół, w którym wszyscy jeździli dobrze. Po sukcesie całą noc śpiewaliśmy "We are The Champions panie Morawski" - wspomniał Nilsen, który po zakończeniu kariery wyemigrował do Stanów Zjednoczonych. Jeszcze szybciej za oceanem znalazł się Morawski, którego "american dream" szybko zamienił się w ogromne długi. Pasmo tragedii, kredyty, fałszywe plotki Tuż po zdobyciu złota przegrał prestiżowy bój transferowy o ówczesnego indywidualnego mistrza świata, Jana Osvalda Pedersena (dostał w ROW Rybnik 10 tysięcy marek za każdy mecz), a wkrótce wstrząsnęła zielonogórską drużyną makabryczna historia. Przed startem sezonu 1992 dwaj zawodnicy Morawskiego: Zbigniew Błażejczak i Marek Molka zostali aresztowani pod zarzutem brutalnego mordu. Metalową rurką zabili Jacka Ostojskiego, a jego ciało próbowali potem zawinąć w dywan. Poszło o używany opel omega, który Błażejczak kupił od biznesmena, a nie potrafił spłacić. - Przecież pieniądze na to mógł zarobić w jednym meczu - mówił potem w sądzie Zbigniew Morawski, nie potrafiąc uwierzyć w to co się stało. Więcej o tej historii przeczytasz TUTAJ Jego osłabiony zespół zakończył wówczas ligę (1992 rok) na czwartym miejscu. Rok później poszło jeszcze gorzej - szóste miejsce, bo zespół nie potrafił się otrząsnąć z podwójnej traumy. Najpierw 21 marca 1993 w trakcie sparingu z Unią Leszno tragicznie upadł na tor utalentowany Andrzej Zarzecki (zmarł trzy dni po zawodach w wyniku rozległych obrażeń ciała), a niespełna trzy miesiące później, pożegnano po 15-dniowej walce o jego życie, 19-letniego Artura Pawlaka, który uderzył w bandę podczas meczu kontrolnego z II-ligową Polonią Piła. W 1994 roku do nieszczęść losowych doszły jeszcze kłopoty finansowe prezesa. Morawski dużo inwestował, potęgę klubu i swoją budował na kredytach i nagle zabrakło mu finansowej płynności. Zagraniczne gwiazdy przestały być kontraktowane na wszystkie mecze, krajowi żużlowcy nie dostawali pieniędzy za mecze, więc nie mieli na sprzętowe inwestycje. W efekcie drużyna z hukiem spadła do II ligi, a Morawski odszedł z klubu. Sen o potędze dobiegł końca, a na kolejny medal - brązowy - zielonogórscy kibice musieli czekać wiele lat, do 2008 roku. - Według mnie pogrążyli go nieuczciwi byli pracownicy oraz konkurencja, rozpowszechniająca plotki, że grzyby skupowane i przetwarzane przez Morawskiego są skażone w wyniku awarii elektrowni atomowej w Czarnobylu (miała miejsce parę lat wcześniej w 1986 roku - przyp. red.). Zupełnie też się nie przyjęła na polskim rynku importowana wówczas przez niego borówka amerykańska - powiedział Dudek. Zadłużony były prezes zielonogórskiej drużyny, by uniknąć problemów z prawem, szybko wyemigrował za ocean. Mieszkał w Milwaukke, a ostatnio na Florydzie. Od grudnia 2012 przez jakiś czas jego twarz widniała nawet w rejestrze osób poszukiwanych Komendy Głównej Policji. Ścigany był z art. 273 przez prokuraturę z Bielska-Białej i groziło mu do 2 lat więzienia za używanie dokumentu poświadczającego nieprawdę. Kto kolejnym Morawskim? - Dał się poznać jako jeden z pierwszych reformatorów wizerunku speedwaya. Wprowadził przede wszystkim kolory, których tak bardzo brakowało w tamtych latach w Polsce. Krzykliwe kevlary, czy osłony na motocykle wcześniej podziwialiśmy tylko u zawodników zagranicznych. Poza tym roztańczone cheerleaderki, losowanie atrakcyjnych nagród, w tym samochodu oraz koncerty znanych zespołów. Na grunt polski przenosił zza oceanu elementy amerykańskiego show. To był nasz american dream - wspomniał Morawskiego, były prezes Falubazu Zielona Góra, senator RP Robert Dowhan, który kilkanaście lat później powtórzył wiele jego pomysłów i przywrócił świetność zielonogórskiemu żużlowi. Teraz zielonogórski klub znów przeżywa jednak kłopoty i czeka na kolejnego prezesa z wizją W minionym sezonie drużyna spadła z najwyższej klasy rozgrywkowej i chociaż jest faworytem do szybkiego powrotu, to w nowym sezonie czeka ją trudna batalia. O PGE Ekstralidze mocno marzą bowiem także w wielu innych ośrodkach, a szczególnie w: Bydgoszczy, Krośnie i Gdańsku.