Dariusz Ostafiński, Interia: Wraca pan myślami do wypadku? Tomasz Kroll, były szef GLS i mecenas żużlowej reprezentacji Polski: - Na początku w ogóle starałem się o tym nie myśleć. Jakby tego wypadku w ogóle nie było. W miarę upływu czasu, gdy emocje opadły, zacząłem do tego wracać. Teraz mogę o tym mówić. Mam nawet zdjęcia z wypadku, przeglądam je czasami. Poważnie? - Trochę czasu mi jednak zajęło dojście do obecnego stanu. Na początku nie miałem siły i ochoty. Jak powiedziałem, jakby tego nie było. Z czasem przerobiłem to sobie jednak w głowie. Chodziłem do psychologa, to mi pomogło. Zaakceptowałem to, co się stało. Było trudno, bo ten wypadek zmienił całe moje życie. Pomyślałem sobie jednak, że może jest jakiś ukryty cel, tego co się stało. Jeszcze go nie znam, ale może będzie lepiej. Wierzę w to. Chcę w to wierzyć. To, co się stało? - To był 22 kwietnia 2019 roku. Drugi dzień świąt wielkanocnych. Wybrałem się z narzeczoną na przejażdżkę motorem. Jechałem główną drogą, kiedy nagle jakiś gość wyjechał z podporządkowanej i uderzył we mnie. A dalej? - Było bardzo ciężko. Ja byłem prawie przez tydzień w śpiączce. Obie ręce i obie nogi miałem połamane. Kręgosłup też. Żebra. Było ze mną naprawdę kiepsko. Najgorsze było to, że kiedy już leżałem na ziemi i ocknąłem się po upadku, to dostałem udaru. Miałem tyle odłamów złamań, że coś poszło z krwią do mózgu i stąd ten udar. Reszta, te wszystkie złamania, nie była tak fatalna jak to. To się ciągnie za mną do dzisiaj. Co się ciągnie? - To jest ciężki temat. To wymaga ode mnie ogromnej odporności psychicznej. Walczę, robię postępy, choć to nie jest to, co bym chciał. Długa droga przede mną. Ja mam jednak nadzieję, że w końcu z tego wyjdę. Niestety moja dziewczyna już nie. Może pan o tym powiedzieć? - Niby była w lepszym stanie po wypadku, ale w drodze do szpitala bardzo jej się pogorszyło. Zmarła tego samego dnia w trakcie operacji. To mnie psychicznie dobiło. Długo o tym nie wiedziałem. Moja rodzina nie chciała, żebym się dowiedział. Mój stan był krytyczny, więc długo trwało, zanim przekazali mi bolesną informację. Myślę, że dobrze, że mi nic nie powiedzieli. Gdyby mi o tym powiedzieli wtedy, zaraz po wypadku, to by mnie dobiło. Prawdę usłyszałem dopiero pod koniec czerwca. Jak pan to zniósł? - To była masakra. Jak teraz o tym myślę, to rozumiem, jak wiele szczęścia miałem, że przez pierwsze tygodnie po wypadku w ogóle nie mogłem mówić. Straciłem głos. Kiedy rodzina przychodziła do mnie i mówiła, że narzeczona żyje, to ja o nic nie mogłem zapytać. Myślałem tylko, że skoro oni tak mówią, to znaczy, że tak jest, że jej się poprawiło. A jak mnie się poprawiło, to zacząłem zadawać coraz więcej pytań. Jak już mówiłem w miarę poprawnie, tak że można było mnie zrozumieć, to oni się zorientowali, że dłużej nie mogą tego trzymać w tajemnicy. W końcu wszyscy się zebrali, jej rodzice i córki, mój syn, i powiedzieli, że ona nie żyje. To musiało strasznie boleć. - Byłem w strasznym szoku. Cały świat mi się w jednej chwili zawalił. Na początku były pytania: jak i dlaczego. Przecież z nią było lepiej niż ze mną. W końcu przyjąłem to do wiadomości, co nie znaczy, że przestało boleć. Czułem się gorzej, niż by mnie samego spotkało coś złego. Z czasem jej śmierć stała się dla mnie motywacją. Powiedziałem sobie, że muszę z tego wyjść, że muszę stanąć na nogach. Powiedziałem sobie, że robię to dla niej. Pomogło? - Tak. W tym całym nieszczęściu to jakoś zadziałało. Pamiętam też inny moment. Byli u mnie Piotr Szymański z Polskiego Związku Motorowego i trener żużlowej reprezentacji Marek Cieślak. Odwiedzili mnie w szpitalu. Ja wtedy nie mówiłem jeszcze za dużo. Za to oni gadali i to sporo. To też mi powiedziało, że muszę się wziąć w garść. Powiedziałem: zrób coś ze sobą człowieku. Popatrz na innych, mogło być gorzej. Po tym wypadku oglądałem film o Krzyśku Cegielskim, który po wypadku na torze stracił władzę w nogach, ale po wielu latach walki stanął. Wiedziałem, że też tak muszę. Przed wypadkiem był pan prężnym biznesmenem. A teraz? - Wypadek totalnie przewartościował moje życie. Inne rzeczy stały się dla mnie ważne. Takie coś totalnie zmienia spojrzenie na wiele spraw. Pracować pan nie może. - Zawodowo jestem na aucie. Mam jednak nadzieję, że za jakiś czas wrócę. Rehabilitacja postępuje. Idzie to wolno, ale jest lepiej. Mowa powoli wraca do stanu sprzed wypadku. Nie jest super, język czasami się plącze, ale mogę mówić. Najgorzej jest z prawą ręką. Ona najbardziej ucierpiała w wypadku. Wypadek był we Wrześni i tam miałem operację, dzięki której uratowano mi rękę. Przyjechał profesor z Poznania i zrobił, ile się dało. Cieszę się, że mam rękę, że jakoś tam nią ruszam. Przywrócenie ręce pełnej sprawności, to mój priorytet. Na tym się koncentruję. Mówi pan: cieszę się, że ją mam. Groziła panu amputacja? - Ręka była cała poharatana. Lekarze nie wiedzieli, co z nią zrobić. Na szczęście trafiłem na profesora z Poznania. Udało się go ściągnąć i on to jakoś ogarnął. Pierwsze operacje miałem ręki i innych części ciała miałem robione, gdy jeszcze byłem w śpiączce. Ta była kolejna, ale kluczowa. Za chwilę czeka mnie kolejna. Mam blachy w obu rękach. Tytanowe. One przeszkadzają mi w ruchach, więc trzeba będzie je wyjąć. Teraz zbieram na to środki. Może w kwietniu uda się to zrobić. W kwietniu to będą trzy lata od wypadku. - To niesamowite, że to tak długo trwa. Przed wypadkiem był pan mecenasem żużlowej reprezentacji. - I wypadek też na motorze. Marek Cieślak jak do mnie przyjechał, to powiedział, że mam charakter jak żużlowiec, że mam taką samą jak oni siłę do walki. Powiedział też: patrz, tyle razy ci mówiłem, żebyś nie jeździł na motorze, nie używał go. Odpowiedziałem: miałeś rację. Gdyby dało się cofnąć czas, to zostawiłby pan motocykl w garażu? - Nie wiem, trudno powiedzieć. To była dla mnie duża przyjemność. Jeździłem nim po całej Europie. Byłem prawie wszędzie. Co rok miałem jeden daleki wyjazd. Włochy, Grecja. Jeździłem ostrożnie, bezpiecznie. Nic się nie działo, a wypadek miałem praktycznie pod domem. Pech. To, co się stało, nie obrzydziło mi jednak motocykli. To żużel pan ogląda? - Regularnie. Jestem fanem Unii Leszno. Unia, bo blisko Poznania. Poza tym tata był kibicem Unii i Startu Gniezno. Ja idę tym samym systemem. Kocham lokalnie. Wolę jednak Unię, ten związek jest dla mnie bardziej bliski. Nigdy jednak nie był pan sponsorem Unii. - Unikałem klubów, bo to zawsze jest jakieś ryzyko. Reprezentacja, to co innego. Pamiętam, że z moją firmą kadra Polski zdobyła ostatnie złoto w Drużynowym Pucharze Świata. Sponsorowaliśmy też Grand Prix w Warszawie, Gorzowie i Toruniu. To proszę jeszcze powiedzieć, co będzie z Unią w tym sezonie? - To była super drużyna przez kilka lat, ale od roku robią w Lesznie zmiany. I dobrze, bo nic nie trwa wiecznie. Przed poprzednim sezonem odeszli Kubera i Smektała, teraz następni. Wierzę jednak, że Unia z czasem odbuduje swój potencjał, bo przecież przyjdą kolejni młodzi i zdolni zawodnicy. TOMASZOWI KROLLOWI MOŻNA POMÓC PRZEKAZUJĄC NA NIEGO 1 PROCENT PODATKU Dzień dobry. Jak wiecie, po moim wypadku ciągle próbuje wrócić do jakiejś normalności, tak by być jak najbardziej samodzielnym. Idzie to bardzo powoli, ale idzie. Chciałbym Wam bardzo podziękować za Wasze wsparcie w minionym roku. Niestety nie wiem, kto dokonał wpłaty, gdyż są to informacje poufne, ale udało się Wam zebrać 6850 PLN, które przeznaczyłem na rehabilitacje w Koszalinie. Wielkie Dzięki !!! Niestety nadal wiąże się z bardzo wysokimi wydatkami na rehabilitacje i różne zabiegi. W tym celu założyłem konto w Fundacji Aktywnego Rozwoju, na które można przekazać 1% podatku. Poniżej podaje dane fundacji i z góry dziękuje za każdy grosik Fundacja Aktywnego Rozwoju, Tomasz Kroll, KRS 0000032645, konto 1151/21. Bardzo Wam dziękuję za dotychczasowe wsparcie! Trzymajcie się ciepło