Opera mydlana pt. Reprezentacja Polski Awantura o kasę w polskiej reprezentacji po powrocie z mistrzostw świata w Katarze. Zawodnicy i sztab kadry kłócą się o procentowy podział łupów z puli obiecanej ponoć przez premiera Mateusza Morawieckiego. Wedle doniesień medialnych nagroda miała wynieść nawet 30 milionów złotych i być wypłacona tylko w przypadku wyjścia z grupy. Plan udało się wypełnić więc każda ze stron zaczęła upominać się o swoją część. Kiedy informacja o chorych kwotach wyszła na jaw, opinia publiczna zmiażdżyła szefa rządu, PZPN i piłkarzy, a wszyscy jak jeden mąż pogubili się w zeznaniach. Teraz premier wycofuje się rakiem ze swoich słów o nagrodzie, ale niesmak pozostał. Rozdawanie tak szokujących pieniędzy facetom, którzy zarabiają krocie w klubach, a jeszcze otrzymają sowitą premię z FIFA, kiedy w Polsce panuje kryzys, drożyzna, szaleje inflacja, to nic innego jak naplucie nam w twarz. My, zwykli zjadacze chleba nie zobaczymy takiej kasy, jaką Lewandowski i spółka zaksięgują na koncie przez rok gry w ligach zagranicznych za całe życie. Ktoś rzucił pomysł, żeby oddać tę kosmiczną gratyfikację na cele charytatywne. Świetnie, jestem za. Piłkarze ociepliliby swój nadszarpnięty wizerunek i nieco urośli w oczach kibiców. Granie z Orzełkiem, to przywilej, honor, nobilitacja, a nie przykry obowiązek. Polacy rozkręcają operę mydlaną, a Chorwaci dla odmiany nie dostają za grę w reprezentacji jednej kuny i nikt z tego powodu nie płacze, nie robi burzy, nie uprawia żenujących spektakli. Dawniej było większe poszanowanie dla barw narodowych. Inna sprawa, że zawodnicy nie zbijali kokosów, żyli skromniej i dobra materialne nie psuły ich takim stopniu jak obecnie, a dzięki temu nikomu nie odbijała "korba". Mogą nosić za żużlowcami skrzynki z narzędziami Gdyby sukcesy w sporcie mierzyć pieniędzmi, siatkarze, czy żużlowcy byliby krezusami. Gdyby FIM płacił np. za występ w mistrzostwach świata tyle, ile FIFA, nasza żużlowa husaria pławiłaby się luksusie. Wiadomo, zestawianie globalnej, uprawianej na całym świecie dyscypliny jaką jest futbol ze speedwayem, który grzeje w gruncie rzeczy tylko Polaków jest trochę na wyrost, ale mimo wszystko warto zwrócić uwagę na problem, bo kilka szklanych sufitów udało nam się przebić bez pomocy ministerialnej. A brutalna prawda jest taka, że za podium w Speedway of Nations, żużlowym odpowiedniku piłkarskiego Mundialu, w porównaniu do zespołu Michniewicza, drużyna pod batutą aktualnego czempiona glonu - Bartosza Zmarzlika zbiera ochłapy, jakieś drobne na waciki. Piłkarze dorobią sobie w reklamach, otrzymają miesięczną pensję nawet w przypadku odniesienia kontuzji, a żużlowiec wydaje fortunę na sprzęt i gdy doznaje urazu, nie zarabia. On musi podnieść kasę z toru. Ryzyko kalectwa na całe życie, nie wspominając już o wypadkach śmiertelnych też jest większe. Jeszcze parę lat temu selekcjoner Marek Cieślak miał kłopot żeby zebrać zawodników do drużyny, bo jazda w biało-czerwonym kewlarze po prostu się nie opłacała. Gwiazdy traktowały reprezentację po macoszemu, jak zgniłe jabłko, zło konieczne. Uszczęśliwiano ich na siłę, dlatego przed jednym z meczów towarzyskich kilku żużlowców rzuciło na biurko trenera zbiorowe L4. Cieślak był wściekły do tego stopnia, że wyrzucił delikwentów z kadry. To było słabe i zasługiwało na gwałtowną reakcję, a piszę o tym, bo przypomina mi odrobinę burzę jaka rozpętała się wokół rzekomego horrendalnego bonusu dla piłkarzy od szefa rządu. Tylko proporcje inne. Fajnie, gdyby czarny sport dostał chociaż dziesięć procent z tortu, jaki proponowano Polakom za 1/8 finału, ponieważ na niwie osiągnięć należy im się to jak psu buda. Stawiamy obok siebie gabloty reprezentacyjne z medalami i trofeami żużlowców oraz futbolistów i wyjdzie nam, że ci drudzy mogą tym pierwszym nosić skrzynki z narzędziami.