Słowenia to kraj, który od bardzo dawna czeka na następcę Mateja Zagara. Kończy on niedługo 40 lat i nieuchronnie zmierza ku końcowi kariery. Choć oczywiście przy obecnej "żywotności" żużlowców, równie dobrze może pojeździć jeszcze 10 lat. Zagar to zwycięzca turniejów GP i przez lata zawodnik że światowej czołówki. Co prawda nie osiągnął takich sukcesów, jakie mu wróżono, ale jest najlepszym Słoweńcem w ciągu ostatnich kilkunastu lat. W ojczyźnie Zagara mieli nadzieję na to, że pałeczkę po nim przejmie Aleksander Conda. Miał spory talent, ale bardzo trudny charakter. Szybko dał sobie spokój z żużlem. Słowenia to także takie nazwiska jak Matic Ivacic czy Denis Stojs, ale ich karier raczej nikt nie traktuje poważnie. Pierwszy jeździ w Polonii Piła i nabija sobie punkty na juniorach oraz kolegach z zespołu, drugi jest matadorem zawodów w Krsko czy Lendavie. Szokował już jako dziecko Anze Grmek był dopuszczany do seniorskich zawodów krajowych nawet nie mając jeszcze ukończonych 16 lat. Już wtedy jednak pokazywał ogromny talent, wygrywając ze starszymi rywalami. Warto dodać, że wiele punktów wyrywał na trasie po kiepskich startach. W ubiegłym tygodniu Grmek pojawił się na campie PGE Ekstraligi w Toruniu i zaprezentował się świetnie. Kluby zwróciły na niego uwagę. Zła informacja jest taka, że na chwilę obecną wszyscy muszą obejść się smakiem. Z otoczenia zawodnika słyszymy, że absolutnie nie chce on jeździć w Polsce. Zamierza skupić się na szkole i obawia się, że nie jest sprzętowo gotowy na nasz kraj. Pytanie, czy przypadkiem Grmek nie ocenia się zbyt nisko. W tym roku w Polsce pojawiło się kilku żużlowców z egzotycznych żużlowo krajów, którzy teoretycznie nie mieli prawa zaistnieć. Tymczasem wybili się dzięki Ekstralidze U24 i teraz zna ich szerszą publiczność. Wystarczy przytoczyć przykład Timiego Salonena czy Anttiego Vuolasa.