Dariusz Ostafiński, Interia: Ostatnie dni musiały być dla pana trudne. Tomasz Walczak, były kierownik drużyny Falubazuj Zielona Góra, prezes Tęczy Krosno Odrzańskie: Tak było. Najpierw telefon z klubu, że tata w szpitalu. Przyjeżdżam, nic się nie dzieje, więc załatwiam przeniesienie do Zielonej Góry. Tam zaczyna się walka. Wszystko szło w dobrą stronę. Miały być kolejne przenosiny, na rehabilitację do Otwocka. Szykowaliśmy się do transportu, kiedy u taty odezwały się problemy z sercem. To był koniec. Poddał się. Co pan ma na myśli? - On miał taki twardy i ciężki charakter. Nie zniósłby, gdyby ktoś miał coś obok niego robić. On by tego nie przetrwał. Musiał być samodzielny. Tak postanowił. Wszystko robił po swojemu. Często mówiłem: tato zostaw to, daj spokój, bo on w klubie, którego był prezesem, potrafił siedzieć do wieczora. Nie dał się przekonać? - Zawsze mówił: dobra, dobra, jutro napiszę rezygnację. I tak pisał, że mijały lata, a on został wybrany na następną kadencję. Bo burmistrz zadzwonił i powiedział, że tylko on to może utrzymać przy życiu. On o ten klub naprawdę dbał. To było widać na pogrzebie, gdzie przyszło ponad tysiąc osób. Był burmistrz, urzędnicy ze starostwa, nawet Falubaz przyjechał. Napisał pan kilka dni temu na Facebooku, że jest pan nowym prezesem Tęczy. Dopisek brzmiał: dla ciebie tato, taka była twoja wola. - Mnie się to prezesowanie w klubie zaczyna podobać, ale tak, robię to dla niego. Jak tak o tym mówię, to mam przed oczami poranki mojego taty. Wstawali rano, jedli z mamuśką śniadanie, potem przez godzinę rozwiązywali krzyżówki, żartując. Mama pomaga ludziom, więc po chwili relaksu zaczynała robić dla nich jedzenie. Wtedy tata mówił, że w takim razie on jedzie do roboty, na Tęczusię. No i tam siedział, rozmawiał z ludźmi, załatwiał wszystkie formalności. Cały czas w biegu. - Nie zatrzymywał się. Jak w klubie wszystko ogarnął, to przyjeżdżał do mnie, do firmy. Pracownicy, jak go widzieli, to śmiali się, że zaraz "opier... będzie", bo szef senior przyjechał. W tym dniu, w którym dostał udaru, wszędzie było go pełno. Witał się i żegnał z każdym, jakby coś czuł. W tym dniu wygrał zresztą ponownie wybory na prezesa Tęczy. Potem wszyscy poszli do restauracji, żeby coś zjeść, wypić kielicha, ale on już nawet do stołu nie siadł. Nie zdążył. I teraz pan go zastąpił. - I jak powiedziałem, zaczyna mi się to podobać. W tej piłce na szczeblu lokalnym nie ma brudu, zawiści i podchodów. W żużlu wszyscy chwalą Szwecję, że tam jest fajnie. No jest, ale tam jadą o czapkę śliwek. A w polskiej lidze, gdzie są miliony, wszystkie chwyty są dozwolone. Ja to przeżyłem. Powiem, że wolę Tęczusie. Kilka dni temu opowiedział mi pan trochę o historii swojej rodziny. Pan był skazany na piłkę. - Dziadek był założycielem i prezesem Pogoni Skwierzyna, klubu, który powstał w 1946 roku. Jeszcze w latach 80. wybrano go na prezesa, ale ze względu na stan zdrowia już nie przyjął tej nominacji. Tata był piłkarzem Pogoni, prezesem także. Dojeżdżał 120 kilometrów, żeby pracować społecznie dla klubu. Zależało mu. Musiał jednak zwolnić, poszukać klubu bliżej domu. Od 2010 roku do śmierci był prezesem Tęczy. Właśnie odebrałem złotą odznakę PZPN nadaną ojcu przez prezesa Cezarego Kuleszę. To miłe. Dodam, że tata od trzech lat mnie namawiał, żebym mu pomógł. Mówiłem już, że był bezpośredni? Mówiłem. No bo ta moja rozmowa z nim o piłce zawsze wyglądała tak: pier... ten żużel, zrobimy coś razem. Ja na to: ty sobie radzisz, nie potrzebujesz mnie. Jego już jednak nie ma, dlatego musiałem to wziąć. I jak? - Fajna zabawa. W takim klubie nie chodzi o wielkie pieniądze. Przy budżecie 250 tysięcy złotych na sezon trzeba dokładać od 50 do 100 tysięcy. Tata też to robił. Jednak warto. Dla tej setki zawodników, którzy tu są, bo mamy drużynę seniorów, ale też grupy młodzieżowe. W żużlu za te 250 tysięcy na jeden kontrakt by panu nie starczyło. - Wiem. Jednak my nie mamy żadnych gwiazd. Liczymy, że za rok wróci do nas Mateusz Hałembiec, nasz najsłynniejszy wychowanek. On grał w Chrobrym Głogów, miał epizod w Anglii i Niemczech, a teraz gra w Carinie Gubin. Tam jest sponsor i większa kasa. Kusimy jednak Mateusza. Czym? - U nas zawodnicy grają za obiad, piwo i fajną imprezę na kręgielni z kolacją raz na jakiś czas. Czasem jest jakaś premia, ale to jest 1,5 tysiąca złotych do podziału na zespół. Jak gra piętnastu, to każdy ma po stówce. Nic wielkiego. My jesteśmy jednak klubem na utrzymaniu pasjonatów. W drużynie też tacy są. Kto jest? - Jeden jest informatykiem, drugi pracuje przy produkcji mebli, mam też operatora koparki oraz inżyniera na budowie. Jest wielu nastolatków, którzy uczą się i grają. Dla nich ten klub, to szansa na spotkanie się z kumplami, możliwość wyjazdu na mecz. Niedawno obiecałem, że kupię im autobus. Jeździli swoimi po czterech w każdym aucie, ale nie o to chodzi. Frajda jest, jak cała grupa jedzie te 120 kilometrów na mecz i potem razem wraca, radując się lub smucąc. Nowy autobus kosztuje milion, ale na takiego ośmiolatka za 200 tysięcy będzie mnie stać. O co gracie? - Jesteśmy w okręgówce, ale chętnie wrócilibyśmy do czwartej ligi. Na to nas stać. Mamy fajny stadion. Po tej wielkiej powodzi w 1997 roku obiekt został odbudowany. Murawę mamy jak stół. To jest fajne, ale to nam czasem przeszkadza, bo na innych boiskach są jakieś kępy, ktoś liści nie zamiecie i ciężko się gra. Nierówności przeszkadzają. Jest trochę jak na żużlu, gdzie na wyjazdach często napotyka się na tor najeżony problemami. Cóż, musimy potrenować na jakiejś gorszej murawie, żeby nic nam nie przeszkadzało.