Zanim rozpoczęły się pierwsze tegoroczne zawody o indywidualne mistrzostwo świata juniorów, organizatorzy najedli się sporo strachu. Niewiele brakowało, a doszłoby bowiem do ich odwołania ze względu na mocno padający deszcz. Na szczęście opady ustały i szesnastu najlepszych młodzieżowców pojawiło się na popularnej Markecie. Nie brakowało też gości specjalnych. Młodej, biało-czerwonej armii podpowiedzi udzielał między innymi dwukrotny mistrz świata - Bartosz Zmarzlik, który na motocyklu pojawi się dopiero w sobotnie popołudnie. Pomimo stopniowego przesychania nawierzchni, młodzi zawodnicy nie do końca radzili sobie z wymagającymi warunkami. Zwłaszcza na początku zawodów oglądaliśmy upadek za upadkiem, przez co zawody dłużyły się nam w nieskończoność. W Pradze walka toczyła się o każdy punkt i to dosłownie. Po to, by przypieczętować dwa "oczka", które pozwolą awansować do finału, ponad pół okrążenia z motocyklem ważącym grubo ponad 70 kilogramów przebiegł na przykład Petr Chlupac. Za swój wyczyn Czech otrzymał oczywiście owacje na stojąco od pełnej szacunku publiczności. Poza największymi nazwiskami, fani ściskali kciuki za Celinę Liebmann, czyli kobietę debiutującą w cyklu indywidualnych mistrzostw świata juniorów. Poszło jej całkiem dobrze, bo pomimo trudnych warunków nie zaliczyła ani jednego upadku i zawody zakończyła z naprawdę przyzwoitym dorobkiem czterech punktów. Czapki z głów! Ciężkie chwile w pewnym momencie przeżywał niestety Mateusz Cierniak. Reprezentant Motoru Lublin w trzecim swoim starcie zaliczył niegroźny upadek. Początkowo wydawało się, że niewinna kraksa go podłamie, ale stało się wręcz przeciwnie. Polak po powrocie na tor zmienił się nie do poznania i w przebojowym stylu awansował do wielkiego finału. Niestety ta sztuka nie udała się pozostałym biało-czerwonym. Do najlepszej ósemki nie zakwalifikowali się Wiktor Lampart, Mateusz Świdnicki oraz mający poważne kłopoty z płynną jazdą Wiktor Przyjemski. Na półfinale dalszą jazdę zakończył z kolei Jakub Miśkowiak Finał zapowiadał nam się imponująco. Poza Mateuszem Cierniakiem pojechali w nich absolutnie najlepsi z najlepszych. Stawka była na tyle wyrównana, że ciężko było wskazać faworyta. Ku radości Polskich kibiców, największy puchar powędrował w ręce naszego zawodnika. Żużlowiec Motoru Lublin co prawda nieco zaspał na starcie, ale na dystansie mijał rywali jak tyczki, by ostatecznie wjechać na linię mety przed Francisem Gustsem i Petrem Chlupacem. Nic więc dziwnego, że uśmiech z twarzy Mateusza Cierniaka nie zniknął nawet na dekoracji, która odbyła się kilka minut po ostatnim wyścigu. Polak przeszedł prawdziwą drogę z piekła do nieba i teraz śmiało może myśleć nawet o tytule mistrza świata. Kolejny turniej odbędzie się dopiero 14 sierpnia w brytyjskim Cardiff na legendarnym Principality Stadium. Kto może zagrozić tam Polakom? Chociażby pan ze zdjęcia powyżej, czyli Jan Kvech. Ponadto chrapkę na medal ma Francis Gusts.