Po uderzeniu w bandę kask rozpadł się w drobny mak Kamil Hynek, Interia: Niedługo minie dwadzieścia lat od pana makabrycznego wypadku w turnieju towarzyskim na torze w węgierskim Debreczynie. Czy kartkę z dniem dwudziestego sierpnia wyrywa pan jeszcze przed zawieszeniem kalendarza? Piotr Winiarz, były żużlowiec i kapitan Stali Rzeszów: Śmierć zajrzała mi głęboko w oczy, ale jestem zdania, że co się stanie, to się nie odstanie i nie ma co utyskiwać na zły los. Minął szmat czasu, dwie dekady. Zdążyłem się oswoić z tym, że moja kariera została brutalnie zahamowana. Nie dostaję też z tego powodu gęsiej skórki na ciele. Otrzymał pan w prezencie drugie życie? - Ktoś na górze chyba doszedł do wniosku, że jeszcze na mnie za wcześnie. Teraz śmieję się, że musiałem tu na dole strasznie nabroić, bo nawet święty Piotr trzasnął przede mną drzwiami. W jednym z biegów tych feralnych zawodów wyszedł pan na prowadzenie i nagle poczuł strzał. - No i zaraz potem zgasło mi światło. Węgier, nawet nie pamiętam jak się nazywał, wpakował się we mnie. To był Zoltan Kovacs. - O właśnie. W jednym z wyścigów wyszedłem na prowadzenie i dostałem strzała z "partyzanta". Poleciałem prosto w bandę. Uderzyłem w drewnianą bandę, a dokładnie w metalowy słupek, który ją podtrzymywał. Gdyby były "dmuchawce" możliwe, że obrażenia byłyby lżejsze. Tylko, że to gdybologia. Nie uciekniemy od tego, co jest komu zapisane w gwiazdach. Działacze Stali Rzeszów, czyli macierzystego klubu, w którym pan startował odradzali panu podróż na Węgry. - Mówili, żebym odpuścił, bo bodaj na następny dzień mieliśmy zaplanowany mecz ligowy. Uparłem się. Od tunera odebrałem nowy silnik. Chciałem go przetestować. No to przetestowałem... To prawda, że życie uratował panu kask? - Profesor Talar powiedział, żebym się cieszył, że on mi popękał i zamienił się w "pajączka". Cała siła uderzenia została w jakimś stopniu zamortyzowana przez nakrycie głowy. Nigdy nie oszczędzałem na sprzęcie, wtedy kupiłem chyba najdroższy kask na rynku. Ale warto było, bo pewnie dziś nie rozmawialibyśmy. Jeszcze na torze rozpoczęła się rozpaczliwa walka o pana życie. - Było ze mną bardzo źle. Mój mechanik Waldek Bednarski nigdy prawdopodobnie tak szybko nie biegł, jak wówczas. Zaraz przy nim zameldowała się legenda rzeszowskiego klubu, Węgier - Zoltan Adorjan. On okazał się pierwszym ogniwem w długim łańcuchu, dzięki któremu ciągle chodzę po tym świecie. Zoltan jeszcze na torze wykonał masaż serca. Szybko przetransportowano pana helikopterem z Debreczyna do szpitala w Bydgoszczy. - Mój tata zadzwonił do szefa Sparty Wrocław, w której występowałem w 2000 roku. Wyjaśnił mu, co się stało. Andrzej Rusko obiecał, że załatwi porządnego doktora. Gdyby nie jego osoba czekałbym dwa lata w kolejce na wizytę u profesora Jana Talara. Sobie tylko znanymi sposobami poruszył niebo i ziemię, żeby ten wybitny specjalista w dziedzinie neurochirurgii objął mnie swoją opieką. Ze śpiączki wybudził go huk motocykla żużlowego Mimo to lekarze dawali panu tylko jeden procent szans na przeżycie. Pana przypadek rozpatrywano w kategoriach cudu. - Nazbierałem trochę tych pamiątek. Do złamanej ręki, dwóch obojczyków, zwichnięcia nogi i innych mniej groźnych urazów z czasów przygody na żużlu dorzuciłem sobie pakiet "ekskluziw". Miałem wylew krwi do mózgu, podawano mi w płynie pokarm przez rurkę. Zresztą szramę po tej sondzie codziennie oglądam w lustrze. Byłem jak niemowlę, albo w najlepszym wypadku przedszkolak. Osiem lat zakładano mi pampersy, od nowa uczyłem się mówić, pisać, liczyć, czytać. Dziewięć lat nie chodziłem. Starałem się wykonywać pierwsze kroki, ale częściej przetransportowywano mnie na wózku, ponieważ szybko się męczyłem. Prawa strona ciała uległa paraliżowi. Prawej nogi w ogóle nie zginałem, tylko powłóczyłem. Prawa ręka była bezwładna, mam też guza. Profesor Talar nie zgodził się na trepanację czaski w obawie o całkowitą drętwotę. I na "deser" jeszcze żmuda rehabilitacja. Długo przebywał pan w śpiączce. - Metoda profesora Talara polegała na stymulacji komórek nerwowych. Przekazał lekarzom, aby puszczali mi huk motorów. Po trzech miesiącach zareagowałem, udało się mnie wybudzić. Otworzyłem oczy i buzię. W jednym z wywiadów pana kolega z toru - Jacek Rempała wyznał, że po śmierci syna - Krystiana przestał wierzyć w Boga. - Ja się od niego nie odwróciłem. Ta więź nawet się zacieśniła. Kiedy byłem małym chłopaczkiem w każdą niedzielę uczęszczałem do kościoła. Służyłem do mszy jako ministrant. Teraz także regularnie rozmawiam z Bogiem. Nie ma dnia, żebym mu nie dziękował za to, że dał mi jeszcze jedną szansę. Winiarz: Lekarze nie chcieli podbić mi zgody, dlatego chciałem popełnić samobójstwo Nigdy się pan nie pogodził, że nie wróci do uprawiania żużla. - Nudziłem lekarzy, żeby podpisali mi zgodę. Po ośmiu latach od wypadku jeden po drugim wyraźnie dawali mi do zrozumienia, że nie będę mógł jeździć i nie podbiją mi zgody. Krzyczeli, "nie przychodź człowieku, nikt nie weźmie za ciebie odpowiedzialności, nikt nie podejmie takiego gigantycznego ryzyka. Jak ci się coś stanie, wyląduję w więzieniu". Nie potrafiłem tego zrozumieć, myślałem, że to będzie formalność. Podjąłem próbę samobójczą. Załamał się pan? - Byłem wrakiem, psychika poszła w strzępy. Nie trafiały do mnie ich argumenty. Wzruszałem ramionami i pytałem siebie "co oni bełkoczą?". Nafaszerowałem się tabletkami przeciwbólowymi. Wziąłem całe opakowanie. Oddychałem, ale rodzice nie mogli mnie dobudzić. Od razu wykręcili numer na pogotowie. Natychmiast zrobiono płukanie żołądka. Tydzień leżałem w szpitalu. Mam i tata pilnowali łóżka dzień i noc w obawie, żebym znów nie wpadł na jakiś "cudowny" pomysł. Dla pana wystarczającym powodem do odebrania sobie życia był brak możliwości powrotu na motocykl? - To była i wciąż jest trudna miłość. Obsesja? - Eh, ja tak naprawdę do teraz nie pogodziłem się z tym, że nie jeżdżę. W tamtym okresie chodziło o to, żeby odciążyć moją głowę, ale jednocześnie ciągle być obecnym w tym sporcie i kręcił się przy tym, co tyle lat kochałem. I to akurat się udało. - Ojciec wybrał się na stadion Stali Rzeszów i poprosił działaczy, aby dali mi jakieś zajęcia, choćby przy rozstawianiu reklam. Ktoś przekazał nam namiar na panią prezes i głównego sponsora klubu oraz szefową firmy Marma - Martę Półtorak. Prezes klubu przyjęła go do pracy. Jest dla niego jak druga matka Ona przyjęła pana do pracy. - Kiedy dowiedziała się, że przypuściłem zamach na swoje życie, kazała mi w podskokach przyjechać do siedziby firmy. Dociekała, czemu chciałem ze sobą skończyć. Odrzekłem jak na spowiedzi, że nie umiem funkcjonować bez żużla, motocykli, adrenaliny, że ciężko mi znieść, iż jacyś lekarze spuszczają przede mną szlaban. Pani Marta szybko sprowadziła mnie na ziemię, powiedziała, że popełniłem błąd i postanawia mnie zatrudnić. Najpierw na okres próbny, a później się zobaczy. Chyba była za mnie zadowolona, bo podpisałem umowę na czas nieokreślony i tak się zasiedziałem, że pracuję w tym samym miejscu do tej pory (śmiech). Może nie znam pani Marty osobiście, rozmawiałem z nią wiele razy przez telefon, ale odnoszę wrażenie, że to kobieta do rany przyłóż i jak zajdzie potrzeba uchyli bliźniemu nieba. - Nie ująłbym tego lepiej. Jestem jej bardzo zobowiązany za to, że wyciągnęła do mnie rękę, w momencie, kiedy najmocniej tej pomocy potrzebowałem. Nie ma po prostu słów jakie oddadzą moją wdzięczność. Dzięki pani Marcie wydostałem się z bagna, wyszedłem między ludzi, odzyskałem radość z życia i znów się uśmiecham. Traktuję tę fantastyczną kobietę jak moją drugą matkę. Czym pan zajmuje się w firmie pani Półtorak? - Jestem gońcem. Latam z dokumentami o urzędu do urzędu. Kancelarie, ZUS-y i te sprawy. Był pan kapitanem Stali, świetnym ligowcem, znakomicie rokującym juniorem. Dzieli pan jeszcze czasami włos na czworo, co by było gdyby? - Wie pan, gdybym był jasnowidzem, nawet nie pakowałbym busa na te zakichane Węgry. Tylko, że za chwilę mógłbym poślizgnąć się pod prysznicem, albo wywinąć orła na chodniku. Krzywdę nie trudno sobie wyrządzić, nawet na prostej drodze. Kovacs, który spowodował pana wypadek odzywał się, nalegał na spotkanie z panem? - Podobno przyszedł do szpitala, jak leżałem nieprzytomny pod aparaturą. Rodzice go wyrzucili, kazali mu spieprzać gdzie pieprz rośnie. Dość sugestywnie go poinstruowali, że nie jest tu mile widziany Ustaliliśmy, że na żużel się pan nie obraził. No to, kiedy zajrzał pan na pierwsze zawody po karambolu na Węgrzech? - A w Bydgoszczy. W tamtym czasie, regularnie wpadałem tam na wizyty. W ciągu 365 dni spędzałem w mieście Tomasza Golloba z pół roku. Pewnego słonecznego dnia usłyszałem dźwięk motocykli żużlowych i jakby trafiła mnie strzała amora, a że korzystałem wtedy z balkonika, za głosem maszyn pokuśtykałem na stadion. Gdy dotarłem pod bramę wejściową - konsternacja. Ludzie przecierali oczy ze zdumienia, czy to ja. Wtedy słabo jeszcze mówiłem, byłem dość świeżo po wypadku, ale zagadnąłem ochroniarzy, czy mnie wpuszczą, bo jestem na "głodzie" (śmiech). Nie zastanawiali się ani chwili. Do momentu wypadku nic nie pamięta: Całkowicie straciłem też węch Z jakimi największymi ograniczeniami zmaga się pan w życiu codziennym? - Po wypadku straciłem węch. Może mi pan wcisnąć pod nos najbardziej śmierdzącą rzecz, a i tak jej nie poczuję. Raz poszedłem do znajomych, a to był czas covidowy i powiedziałem, że nie mam węchu, to zaczęli się ode mnie odsuwać. Ja swojego koronawirusa przechorowałem więc zanim to było modne (śmiech). Trzyma pan w domu trofea, czy wszystko panu wyrzucili rodzice? - O tym, że "pałowałem" z tyłu przypominają mi dyplomy, medale i puchary. Lubię na nie popatrzeć. Wszystko leży w pokoju. Motory sprzedałem, bo wpadłem na genialny pomysł. Jakoś niedługo po urazie pojechałem na stadion w Rzeszowie na żużlówce. "Gazowałem" na ulicy. Kiedy dojeżdżałem pod stadion, zobaczył mnie mechanik. Przerażony zadzwonił do taty, a ten jak się wściekł, to kazał je w trymiga wyrzucić. Teraz sobie kupiłem całkiem rozebraną Jawę "leżaka". Spróbuję ją odwzorować na moje barwy z lat jazdy. Ramę wymaluję na czarno, blachy na pomarańczowe, koła na biało, żeby przypominały mi Winiarza. Gdy leżałem w szpitalu malarka stworzyła obraz z moją podobizną. Sylwetkę jak wchodzę w łuk. Uwierzyć nie mogłem, to jedna z najwspanialszych niespodzianek, jakie wtedy otrzymałem. Pamięta pan coś do momentu wypadku? - Nic. Czarna dziura. Znam wszystko z opowiadań. Ostatni brązowy medal dla Stali w 1998 roku oglądałem na youtube. W 2003 roku narodziłem się na nowo. Dlatego stare nagrania mają dla mnie szczególną wartość. Ciągle jest pan aktywny. Jak dzwoniłem umówić na wywiad akurat zastałem pana na rowerze. - Żużel był dla mnie jak narkotyk. Musiałem coś sobie znaleźć, żeby nie oszaleć. Na rowerze śmigam do pracy. Siedem kilometrów w jedną stronę. Poza tym dużo pływam, skaczę na główkę z pięciu metrów. Jak u Ferdynanda Kiepskiego, coś trzeba robić, żeby się nie orobić i jeszcze wyjść na swoje (śmiech). Dyrektor zadzwonił do rodziców, że wyrzucą go ze szkoły To prawda, że rodzice niezbyt przychylnym okiem patrzyli na pana żużlową pasję? - Pukali się w czoło, podkreślali, że chyba spadłem z konia i nie wyrażą aprobaty na zapisanie mnie do szkółki. No to ich zaszantażowałem. Przestałem pojawiać się szkole. Po dwóch tygodniach dyrektor skontaktował się z rodzicami, że nie będzie miał wyjścia i mnie wyrzuci. Mam i tata aż się zapienili. Dostałem poważny ochrzan. Jak się domyślam spłynęło to po panu. - Urobiłem ich, że jak podpiszą zgodę, to zapominamy i sprawie i następny dzień zakładam plecak, pakuję książki i z uśmiechem na ustach siadam w ławce. To nic nie dało, odbiłem się od ściany. No to dalej omijałem placówkę szerokim łukiem. Znów ta sama historia z dyrektorem, stała gadka, że jeśli mnie nie zobaczy w szkole, to wylatuję, ale już na bank. Kolejny opiernicz. Ale zmiękli, podstemplowali zgodę, żeby się ze mną nie użerać. Teraz plują sobie w brodę, że się ugięli. Już na koniec chciałem poprosić pana o historię z pewnego turnieju o Puchar Prezydenta Miasta. - Jakoś pięć lat temu przy Hetmańskiej na tor wyjechali zasłużeni żużlowcy Stali. Poprosiłem kierownika, żeby i mi dał pomachać do kibiców. A jakże, napotkałem na opór. Chyba zobaczył moje maślane oczy i wyraźne zawiedzenie, bo złamał się. Kazał mi wziąć kask, osprzęt, kombinezon, buty, nawet "laczek" zawinąłem pod pachę. No i przekonał się pan, że wciąż to ma? - Zrobiłem dwa okrążenia, a potem postanowiłem puścić wodzę fantazji i spróbowałem wejść w łuk na pełnym ślizgu. Stanąłem na starcie, nawinąłem manetkę i "rura"! Cwaniaki zdławili mi silnik, gaz skręcono mi do połowy. Przeczytali mnie, ale coś tam się złożyłem. Jak zjechałem do parku maszyn, chciałem wypożyczyć sobie tego gagatka, który mnie tak urządził. Wyrwało mi się parę przekleństw. Zaczęli przepraszać. Wiadomo, że to wszystko było w formie żartu i w trosce o bezpieczeństwo. Ale tak jak pan mówi, to jak z jazdą na rowerze, tego się nie zapomina.