Dariusz Ostafiński, Interia: Byliśmy umówieni na 10.00, więc zacznę od przeprosin za te kilka minut spóźnienia. Akurat pisałem o wielkiej kasie w żużlu. Damian Baliński, legenda Fogo Unii Leszno, zawodnik Metaliki Recycling Kolejarza Rawicz: Rozumiem, że o zarobkach. Warto by jednak napisać o kosztach. Kiedyś silnik kosztował 20 tysięcy, teraz ponad 30. W Ekstralidze każdy te trzy, cztery musi mieć. Nie będę już mówił o kosztach serwisu silników, bo to następny wydatek. A gwarancji, że to, co kupimy, wypali, nie ma żadnej. Ja jestem tymi kosztami przerażony. To jest jakaś masakra, albo co najmniej kosmos. A wszystko jest związane z tym, że mamy jakiś wyścig technologiczny, że dba się o to, by z tej strony to dopieścić. Tyle że nic z tego nie wynika. Wyścigi nie są przez to ciekawsze. Szybciej też nie jest. Wiem, co mówię, bo śledzę czasy. A w żużlu najważniejsze jest, żeby były mijanki. No tak, żeby coś się działo. To moje zdanie. Zrobiła się jednak moda na silniki z krótkim skokiem kręcącym duże obroty. Przy tym silniku sytuacja jest zero-jedynkowa. Wyjdzie, albo nie wyjdzie. Zawodnik wygra bieg o pół prostej, a za chwilę przyjeżdża czwarty. Bo w tym silniku, jak nie trafisz z ustawieniami, to jesteś na dole. Zawodnik musi być bardzo dobrym mechanikiem. Musi mieć w głowie komputer. To się bardziej liczy niż samo jeżdżenie. Ja pamiętam znakomicie te czasy, kiedy startował Leigh Adams. On miał dwa motocykle i tylko jedną zębatkę ubrudzoną. Tam nie było tego szaleństwa, co dziś, czyli przekładania dysz, zębatek i czego się tylko da. Na torze w Lesznie Adams miał jedno ustawienie, na wyjazdach szedł ząb niżej lub wyżej i to było wszystko, co robił. A teraz musisz zgrać dyszę, zapłon, długość motocykla. Nawet ciśnienie w kole ma przełożenie na wynik. Jedna rzecz nie zagra i problem. Silniki starszej generacji były bardziej tolerancyjne. A teraz trzeba trzymać rękę na pulsie nawet, jak bieg wyjdzie. Wystarczy, że wyjedzie ciągnik, zrobią równanie, poleją wodę i wszystko się zmienia. Z żużla zrobiła się taka Formuła 1, choć ja nie wiem, czy i jaki to ma sens. Wymyślili sobie silnik, który potrafi wykręcić do 15 tysięcy obrotów, ale widowiska z tego nie ma. Są za to koszty. Kiedyś na silniku można było śmiało jechać 40 biegów bez myślenia, czy coś się nie urwie. Teraz po 20 biegach trzeba robić serwis, bo części nie wytrzymują. A w ogóle, to po co taki silnik, skoro wprowadzono limitery, który mają odcinać obroty na 13,5 tysiąca. Ponarzekaliśmy, ale ja właściwie dzwonię, żeby zapytać, czy nie bał się pan zostawać w Kolejarzu Rawicz. Niektórzy pytają, czy ten prezes Knop, to nie jest czasem drugi Nawrocki. To nie powinni tak mówić. Świat żużlowy jest mały i jak ktoś nie płaci, to za chwilę cała Polska o tym wie. To Knop płaci? Płaci. Czyli porównanie do Nawrockiego nietrafione? Osobiście pana Nawrockiego nie poznałem, różne historie o nim czytałem, większość negatywnych, ale jak chodzi o Rawicz i pana prezesa Sławka, to złego słowa nie można powiedzieć. Ja tu jestem trzy lata i nigdy problemów nie było. Sławek to jest gość. Jak trzeba pomóc, to zawsze chętnie to robi. Nie chodzi tylko o pieniądze, ale o takie zwykłe ludzkie podejście. Mi też pomógł, choć nie musiało, bo nie było to zapisane w żadnym kontrakcie. Może ludzie pamiętają, ten stary Rawicz i problemy z płatnościami. U obecnego prezesa wszystko jest rozliczone na czas. Ja się nigdy nie musiałem o nic martwić. Słyszałem, że cała kwota za podpis na sezon 2022 już na koncie? Tak. Z tego co wiem, to wszyscy zostali popłaceni. Rozumiem jednak, skąd się to wszystko bierze. Sławek Knop zaczyna, ludzie go nie znają. Proszę jednak zadzwonić do Szlauderbacha, czy do Dróżdża, to powiedzą to samo. Z nim nie ma problemu. To, co umówione, to jest rozliczone. Za rok będzie pan w tygodniu jeździł na zawody z juniorami Fogo Unii Leszno, a w weekendy walczył o punkty dla Kolejarza Rawicz? Jest to możliwe. Taki jest zamysł i jestem nawet wstępnie umówiony na grudzień z prezesem Fogo Unii Leszno. Szykuje się pan na życie po zakończeniu kariery żużlowca? Coś w tym rodzaju. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, jeśli nie zdarzą się żadne sytuacje losowe, to jeszcze dwa, trzy lata pojeżdżę. A potem tą moją karierę, czy przygodę z czynnym uprawianiem żużla zakończę. Takie są założenia, a więcej będę mógł powiedzieć w grudniu. Słyszałem, że Roman Jankowski idzie na emeryturę, a pan jest szykowany na jego następcę? Ja tego nie wiem, bo nie rozmawiałem z Romanem. W Lesznie jest jednak tak duża szkółka, tak wielu chłopaków, że każda dodatkowa para rąk do pracy się przyda. W tym roku jeździłem na młodzieżówki i odciążyłem Romana. Proszę powiedzieć, czy pan jest zadowolony ze swoich osiągnięć sportowych w Unii? Aspiracje były większe, w IMP zdobyłem tylko jeden medal, a można było więcej. Nie mogę jednak narzekać, tragedii nie było. Nie każdy może być Bartkiem Zmarzlikiem, a jednak trochę tych sukcesów w moim życiu było. W sieci można zobaczyć wiele filmów z ostro, czasem bardzo agresywnie jeżdżącym Damianem Balińskim. Trudno mi to wytłumaczyć. Ja jestem spokojny człowiek, na co dzień nie jestem takim wariatem, jak na torze. Nie raz było, że trzeba było zawalczyć, że dany wyścig decydował o wyniku mecz. Wtedy trzeba było pojechać agresywnie, twardo. Jak mówię, to wiązało się walką do końca o punkty. Zdarzało się, że przy okazji kogoś przewróciłem i ludzie różnie mnie odbierali. Może ja jestem, jak Nicki Pedersen, który poza torem jest spoko gość, ale na torze zmienia się nie do poznania. Jak kask założy, to takie rzeczy robi, o które nigdy byśmy go nie podejrzewali, obserwując go w życiu. Adrenalina potrafi jednak robić różne dziwne rzeczy z człowiekiem. Miał pan takie sytuacje, których pan żałuje? Nie raz. Jak sobie filmiki z różnych akcji obejrzałem, to znalazłem dużo takich, gdzie różnie się to mogło skończyć. Miałem nawet wyrzuty sumienia, że tak się zachowałem. Jak się jedzie na motocyklu, to się tego nie analizuje. Nie myśli się o tym, co może się wydarzyć. Jest za to walka o każdy punkt. Dziś nie mogę powiedzieć, że zawsze jechałem czysto i fair. Momentami było za ostro. Krzywdy pan jednak nikomu nie zrobił? Na szczęście nie. Nie raz mi się zdarzało przeszarżować, nie raz te upadki wyglądały spektakularnie, ale nikogo ze sportu nie wykluczyłem. Kibice z Leszna za taką jazdę pana kochali. Miejscowy kibic zawsze patrzy inaczej na zawodnika niż przyjezdny. Zgadza się, że w Lesznie każdy był zadowolony, ludziom się podobało, że Baliński walczy. I chodzili na Balińskiego? Myślę, że tak. Było grono osób, z którymi się nawet spotykałem i rozmawiałem, które mówiły, że jak wyjeżdża na tor, to one wiedzą, że coś się będzie działo. Nawet mnie podpuszczali: weź, przegraj start i jeźdź na początku czwarty, bo potem coś się przynajmniej wydarzy. A ludzie chodzą a żużel, żeby była walka. A czuje się pan legendą Unii. Media często tak o panu piszą, mnie też się zdarzyło. Od dzieciaka jestem z leszczyńskim żużlem związany, w klubie jeździłem przez 21 lat. Nie wiem jednak, czy jestem legendą. Ja się na tych kartach zapisałem, ale legendami są zawodnicy z większymi tytułami. Taką legendą jest Roman Jankowski. Zresztą, ja bym nie chciał się oceniać. Jakoś dziwnie by to wyglądało. Marzy pan o tym, żeby zakończyć karierę w Unii? Jako zawodnik Unii już na tor nie wyjadę. Nie oszukujmy się, Ekstraliga to już za wysoki poziom, a Unia walczy o medale i musi mieć takich, co spełniają oczekiwania. Zresztą pożegnalne turnieje jakoś wyszły z mody. Kiedyś to było, Adams jak kończył, to miał. Rozumiem, że liczy pan na bukiet kwiatów i dyplom przy okazji jakiegoś meczu? Byłoby miło, jakby ktoś mnie na koniec zaprosił. Może tak się stanie. Jak mówiłem, chcę jeszcze dwa, trzy lata pojeździć, a potem się okaże. Zdrowia na te dwa, trzy lata powinno wystarczyć, bo choć często wkładał pan głowę tam, gdzie inni baliby się wsadzić nogę, to poważne kontuzje pana omijały. Miałem dużo szczęścia. Wspomniany przeze mnie Adams też je miał jako żużlowiec. Przez 15 lat w Lesznie pamiętam, że najwyżej raz złamał obojczyk. Dopiero jak skończył karierę, to przytrafiła mu się kontuzja na crossie, gdzie złamał kręgosłup. Ja byłem nie raz i nie dwa połamany, ale kości się zrosły i jechałem dalej. Nie miałem natomiast poważniejszych urazów, czyli kontuzji głowy czy kręgosłupa. To wyklucza. A jak pan leczył w szpitalu połamane kości, to nie miał pan czasem refleksji, że warto z tym skończyć? Ja zawsze wychodzę z założenia, że co ma być, to będzie. Pewnych rzeczy nie oszukamy. Można jechać samochodem i mieć wypadek. Tłumaczyłem więc sobie, że co się ma wydarzyć, to i tak się wydarzy. Nie myślałem więc, żeby dać sobie spokój. Zawsze mówiłem sobie, że trzeba walczyć, iść do przodu, nie załamywać się i robić swoje.