Na papierze wszystko wygląda stosunkowo ciekawie. Stal Gorzów - prowadzona przez żegnającego się ze swoim macierzystym klubem Bartosza Zmarzlika - pokonała faworyzowany Motor Lublin 51:39, choć jeszcze po dziewiątym biegu to goście prowadzili czterema oczkami. Zaliczka jest na tyle wysoka, że lubuski underdogg ma naprawdę spore szanse na niespodziewany sukces. W Gorzowie jak na grzybobraniu Neutralni kibice i tak nie byli jednak zadowoleni. Tor na "Jancarzu" w czasach przygotowywania go przez legendarnego Czesława Czernickiego należał do najciekawszych w Rzeczypospolitej Żużlowej, ale od kilku lat coraz trudniej na nim już nie tylko o ciekawy wyścig, ale nawet o jedną interesującą akcję. Uznany w środowisku dziennikarz, pochodzący z Gorzowa Robert Borowy zszokował jakiś czas temu kolegów po fachu pisząc na Facebooku, że poważnie rozważa rezygnację z przychodzenia na domowe mecze Stali. - Jeżeli w przyszłym roku nadal będzie takie ściganie przy Śląskiej jak choćby dzisiaj, to będzie jak z rzucaniem u mnie palenia papierosów. Nikt nie wierzył, że to zrobię. A ja potrzebowałem tylko jednego podejścia i dzisiaj nie lubię palaczy - zapowiadał. Podczas niedzielnego finału osiągnęliśmy apogeum nudy. Statystyk Rafał Gurgurewicz z portalu Gurustats po raz pierwszy w historii prowadzenia swoich archiwów - czyli od ponad pięciu lat - nie odnotował w meczu PGE Ekstraligi ani jednej mijanki. Niektórzy starają się tłumaczyć klub pogodą. Rzeczywiście, rozłożona na czas odpadów deszczu plandeka przepuściła sporo wody przy krawężniku sprawiając, iż wewnętrzna część toru była dużo bardziej przyczepna. Bądźmy jednak poważni. Widzieliśmy w tym roku kilka meczów pod bezchmurnym, gorzowskim niebem i wcale nie były one dużo bardziej interesujące. Jeszcze inni krzyczą, że do ciekawego widowiska potrzeba nie tylko umożliwiającego je toru, ale przede wszystkim zawodników słabiej wychodzących ze startu, a potrafiących wyprzedzać po trasie. Tych nie warto słuchać wcale, bo najprawdopodobniej w ogóle oni tego meczu nie oglądali. Jeśli z mijaniem rywali nie może poradzić sobie nawet sam Bartosz Zmarzlik, to potrzebny byłby nam chyba wehikuł czasu i Tomasz Gollob w formie sprzed dekady albo i dwóch. Telewizja musi zadziałać! Dyskusje, rozmowy, usprawiedliwienia - wkrótce dywagacje nad gorzowskim torem zostaną w mediach wyparte przez inne tematy, a o małej liczbie mijanek pamiętać będą tylko przedszkolanki, które z pewnością zgłoszą się do Canal+ po archiwalne kopie tego spotkania. Trudno bowiem o materiał filmowy, który łatwiej uśpiłby ich leżakujących po obiedzie podopiecznych. No właśnie, telewizja. Czy to nie ona powinna uderzyć pięścią w stół? Położyła wszak ogromne pieniądze na promocję PGE Ekstraligi, godne opakowanie jej i regularne rozpromowywanie. Cały ich wysiłek spełznie jednak na niczym, jeżeli zachęcony którąś z reklam nowy kibic włączy mecz taki jak niedzielny, bo człowiek ten więcej już pewnie na żużel nie spojrzy. Być może czas skłonić kluby do tego, by przygotowując tor myślały nie tylko o wyniku, lecz również atrakcyjności widowiska. Próżno spodziewać się w tej kwestii oddolnej inicjatywy. Czym zaś najłatwiej przekonać drużyny? Oczywiście, pieniędzmi. Dlaczego nie uzależnić części transzy z kontraktu telewizyjnego od średniej liczby mijanek na domowym torze? Niech większe pieniądze za promocję dyscypliny otrzymują te podmioty, które naprawdę coś tej w kwestii robią. "Sprawiedliwie" nie zawsze oznacza wszak "po równo".