Kamil Hynek, Interia: Jakie są najważniejsze rozbieżności między trenerem mentalnym, a psychologiem? Norik Koczarian, trener mentalny gwiazd sportu: Trening mentalny opiera się na nauce. Psychologia jest dominująca, jednak to także wiedza o wpływie na człowieka procesów hormonalnych, poznawczych. Główną różnicą jest to, że trening mentalny pozwala podnieść efektywność twoich wyników, w praktyce działa szybciej, często tu i teraz. W połączeniu z doświadczeniem praktycznym może być skuteczniejszy w sporcie, czy na przykład w biznesie. Na pewno jednak nie zastępuje psychoterapii. Psychoterapeuta, neurolog, psychiatra leczą. Prosta sprawa - jeśli jesteś sportowcem i podejrzewasz, że cierpisz na depresję - idź do specjalisty. Kiedy zacząłeś się interesować tą formą ćwiczenia umysłu? - Czternaście lat temu, gdy szukałem jeszcze skuteczniejszego sposobu na to, by wzbogacić moje umiejętności fizyczne i wskoczyć na wyższy poziom w sporcie. Inspiracją było podejście do zawodników mojego ojca, trenera skoków do wody. Kariera sportowca ma jakiś przedział czasowy. Byłem dobrym zapaśnikiem, ale nie najlepszym. Dlatego analogicznie, na swoim przykładzie zdecydowałem się poświęcić treningowi mentalnemu, by pomagać dobrym sportowcom stać się najlepszymi. Już w 2010 r. opracowałem swój pierwszy, skuteczny program pracy z nimi. Od tego czasu go doskonaliłem. Na kim się wzorowałeś? - Mój pierwszy autorytet to Steven McGeown, którego akademię skończyłem. Wiele mi dały spotkania z Conorem McGregorem. Facet doszedł na szczyt, bo potrafi słuchać. I z drugiej strony - dobrze poradzić. Kiedyś, gdy robiłem z nim wywiad, powiedział mi: "Norik, rób swoje jako trener. Jesteś ekspertem, ja zawsze będę chętnie sięgał po twoją wiedzę". Miałem to szczęście, że naukę i doświadczenie mogłem pobierać w dwóch krajach, których obywateli bardzo szanuję za pracowitość. To Polska i Irlandia. Oba narody są świadome tego, jak smakuje ciężka praca. Wiedzą gdzie jej szukać i jak ją znaleźć. Mają dla niej ogromny szacunek. Ale twoje korzenie sięgają do Armenii? - W istocie, urodziłem się w rodzinie pochodzenia ormiańskiego, ale swoje miejsce na ziemi znaleźliśmy w Rzeszowie. Mój ojciec, Sierż Koczarian, był trenerem kadry polski i tutejszej Stali w skokach do wody w latach 1989-2019. W wieku dziewiętnastu lat wyjechałem do Irlandii Północnej. Czy w treningu mentalnym da się zastosować jakieś triki? - Oczywiście, nie jest on w żaden sposób ograniczony i zamknięty. To bardzo otwarta forma treningu. W zależności od sytuacji, jeżeli trener jest też dobrym obserwatorem, ma swoje doświadczenie jako sportowiec, często to praktyka, a mniej teoria, jest skuteczniejsza. Ale nazywanie tego trikami chyba idzie za daleko. Ja bym to nazwał doświadczeniem, umiejętnością znalezienia się trenera w sytuacji na już, by odpowiednio i skutecznie zadziałać. Jeszcze parę lat temu zawodnicy nie chwalili się, że uczęszczają na sesje z psychologiem, albo korzystają z usług specjalisty. Teraz ten trend się zmienił. - Kiedyś wszystko było nowe. Wcześniej ludzie wstydzili się, że korzystają z porad psychologa czy trenera mentalnego, bo z miejsca dostawali łatkę tych słabszych. Dziś to się zmienia i bardzo dobrze. Wielu wielkich sportowców już przełamało się, nie bało się przyznać, że są tylko ludźmi. A pracę z trenerem mentalnym traktują jako swoja przewagę. Najlepszy przykład to trwający właśnie Wimbledon. Tu słowo mental pada praktycznie w każdej transmisji. Podobnie jest w piłce nożnej i grach zespołowych. Miałem ogromną satysfakcje, gdy skazywani na spadek koszykarze Sokoła Łańcut, z którymi pracuję, w drugiej części sezonu byli przykładem ducha zespołu i siły mentalnej. W sporcie na najwyższym poziomie różnice sprzętowe czy fizyczne zacierają się na tyle, że głowa staje się najważniejsza. Oczywiście nie wszyscy chcą jeszcze o tym mówić. I to jest zrozumiałe, bo wielu sportowców swój warsztat i tajemnice chce zostawić dla siebie. Wielu o tym mówi. Dzięki temu przełamują schematy. Są wsparciem i inspiracją dla nas wszystkich. Ciężko zdobyć zaufanie zawodników? Jak podchodzą do waszej pracy ludzie wokół, np. w parku maszyn? - Świetne pytanie, bo dotyczy też skupienia a celu. Dla mnie najważniejsza jest relacja z zawodnikiem, a nie jak kto postrzega moje zajęcie. Nigdy też nie zależy mi na tym, by ludzie obok dowiedzieli się jak ważna jest symbioza trenera z zawodnikiem. Zamiast konfrontować się słownie czy emocjonalnie z czyjąś opinią skupiam się na tym, co trzeba zrobić. A skoro poświęcam uwagę wyłącznie moim podopiecznym, to łatwiej mi zdobyć ich zaufanie. Zgodzisz się ze mną, że nie każdy może zostać mistrzem świata, ale każdy może osiągnąć swój szczyt. Co oznacza dla ciebie słowo sukces? - Ta definicja dla każdego ma inny wymiar. Podobnie jak poziom w różnych dyscyplinach sportowych - nie wszędzie jest taki sam. Przykład - w tenisie każdy marzy o tytule wielkoszlemowym, nie każdy go zdobywa. Znamy jednak wielu wielkoszlemowych mistrzów, którzy nie radzili sobie później w życiu i zostawali bankrutami. Gros wspaniałych tenisistów, którzy mistrzami nie byli, a dzięki tenisowi wiedli później spokojne, ciekawe, dostatnie życie. Pytanie - jaki cel sobie stawiamy? Dla mnie sukcesem jest to, gdy mój zawodnik z każdym kolejnym dniem, tygodniem zawodami staje się lepszą wersją siebie. A gdy nie idzie potrafi wstać i wrócić na swój topowy poziom. Gdy potrafi docenić to co osiągnął, wie co to pokora. Inaczej wyglądają np. z żużlowcami, koszykarzami, lekkoatletami, czy te techniki są podobne? - Każdy sport jest inny. Podobnie jak my sami. Każdy z nas ma swój umysł, a przecież się różnimy, wykorzystujemy go w inny sposób, mamy odmienne specjalizacje. Teoretycznie - przyzwyczailiśmy się, że przez większą część sezonu żużel jest sportem drużynowym. Celem jest wygrana w meczu. A przecież walczymy o to indywidualnie. W koszykówce na parkiet wychodzi zespół, ławka żyje, też jest zespołem. Każdy ma swoją rolę, wie kiedy wchodzi i co od niego zależy. U żużlowca mnóstwo uwagi kieruje się na sprzęt, tor, szczegóły. Na końcu jednak wszystko sprowadza się do pewności siebie, wykorzystania w pełni swoich możliwości w danej chwili. Oczywiście techniki są określone. Trzeba jednak wiedzieć kiedy i jak je zastosować i co komu najlepiej służy. Wracamy więc do tego, że każdy zawodnik wymaga poznania i indywidualnego podejścia. Długo trwa dotarcie do zawodnika, rozpoznanie jego potrzeb? Były selekcjoner piłkarskiej reprezentacji Polski - Franciszek Smuda mówił, że musi każdego zawodnika dotknąć, sprawdzić, zobaczyć jak wchodzi po schodach i w ten sposób wyrabia sobie o nim opinie. - To tak jak w pytaniach zaufanie. Nie ma reguły. Często wybadanie tego w jaki sposób przesiąknąć do zawodnika zależy od budowania zaufania i przełamywania barier. Sportowcy bardzo często na początku współpracy są skryci. Trzeba stopniowo i solidnie budować relacje. Każdy trener, także ten główny, który na co dzień prowadzi zawodnika, z założenia powinien być dobrym obserwatorem. Łączyć szczegóły w całość. I wtedy dopiero zaczyna się prawdziwa praca. Z każdym krokiem, z każdym nawet drobnym sukcesem buduje się to zaufanie, otwierają się nowe możliwości a my stawiamy sobie nowe cele. Dwadzieścia lat z niezłym skutkiem trenowałeś zapasy. Ojciec świetnie realizował się jako szkoleniowiec reprezentacji. Biorąc pod uwagę bogate doświadczenia łatwiej "wejść" do głowy zawodnika? - To stwierdzenie nie należy do moich ulubionych. Ja nie chcę siedzieć w głowie moich zawodników. To oni mają tam być i dobrze czuć się ze sobą. Jestem po to, by pomóc im w tym, by byli gotowi do startu i nic ich nie ograniczało, nie dekoncentrowało. Potrafię zrozumieć swoich zawodników, ponieważ sam jako sportowiec przykładałem ogromna wagę do tego, co przeżywam, co mi pomaga, co przeszkadza. Zadawałem sobie pytania: jak to zmienić, co zrobić lepiej? Kluczem jest zrozumienie. Nie zawsze to co widać po zawodniku odzwierciedla to co dzieje się w środku. Wielokrotnie słyszałem od zawodników: jest super, będzie dobrze. Dziś jestem w stanie zauważyć, że nie zawsze tak jest. Więc - praktyka. Tak jak szkolenie zawodnika wymaga treningów tak osiągnięcie spokoju wewnętrznego też. Efekty potrzebują czasu, poznania zawodnika, otwarcia z obu stron. Wtedy łatwiej jest zareagować we właściwym momencie. Lista sportowców z różnych dyscyplin, z którymi pan współpracuje jest imponująca, a doba liczy tylko dwadzieścia cztery godziny. Śpi pan z otwartymi oczami? - Jeśli oczekujemy od zawodników, by byli poukładani, trenowali i odżywiali się regularnie, to musimy dać im przykład. Zawód trenera wymaga samodyscypliny. Inaczej praca z ligowymi koszykarzami i żużlowcami byłaby nie do pogodzenia. W ostatnich latach wiele się nauczyliśmy, bo sytuacja od nas tego wymagała. Opanowaliśmy pracę zdalną, złapaliśmy zdalne kontakty. By było jasne - robię wszystko, by każdy trening był skuteczny, czy ten w bezpośrednim kontakcie czy poprzez sieć, sesje online czy przez telefon. Jeśli znamy się z zawodnikiem i wypracowaliśmy więź czasami wystarcza krótka rozmowa na odległość. Po warunkiem, że jest pełne zaangażowanie, z obu stron. On chce zostać, ale klub ma na oku mistrza świata Ile robisz rocznie kilometrów? Zostawiasz zawodnikom specjalne rozpiski? Bardzo dużo jeżdżę po Polsce na zawody ligowe, bo o wiele więcej można w ten sposób zobaczyć. Uzbiera się tego nawet z 50 tys. kilometrów. Nie byłoby to możliwe, gdyby praca nie była moją pasją. Po prostu to lubię. Dlatego też nie mam problemu z tym, by pracować o różnych porach, także wieczorem czy wcześnie rano. Po prostu dostosowuję się do rytmu zawodników. Ale to nie jest tak, że sygnał dzwonka budzi mnie w środku nocy. Z każdym z zawodników mam program dostosowany do naszych możliwości i do sytuacji. Z każdym mam opracowany indywidualny system. Jednemu wystarczy kontakt raz na miesiąc, z innym raz na tydzień, a jeszcze inni potrzebują częstszych kontaktów, także przed i po starcie. Wyznajesz metoda kija czy marchewki, zdarza się, że rykniesz zawodnika? Współpracujesz m.in. z Przemkiem Pawlickim. Różne legendy się o nim słyszy, że nie jest najłatwiejszy do prowadzenia. To już zahaczasz o warsztat. A ten sobie stworzyłem na własną modłę i nie chciałbym go zdradzać. Nie ma jednej recepty. Ale tak, bardzo często po naszych spotkaniach powstają notatki, podsumowania. Nie ma też znaczenia, ile trwa nasze spotkanie. Jeśli słyszę od zawodnika nawet po kilku minutach: tak, to mi było potrzebne" to znaczy że jest okej. Podobnie jest z formą komunikacji. Ta też jest dostosowana do potrzeb zawodników, okoliczności kontekstu. Bardzo często obiegowa opinia mówi: "nie jest to najłatwiejszy zawodnik". Tymczasem każdy zawodnik ma swój charakter, swoje podejście. Nie każdy widzi jak dany zawodnik pracuje na co dzień. Powtarzam - liczy się postęp i wyniki. Trenowałeś z legendą MMA i federacji UFC - Conorem McGregorem. Jak przecięły się wasze drogi, w czym mu pomogłeś? - Mieszkałem w Irlandii parę ładnych lat, a Conora spotkałem na zawodach zapaśniczych, w których startowali jego koledzy. Bardzo szybko nawiązaliśmy kontakt i sporo dyskutowaliśmy. Był bardzo otwarty na opinie z zewnątrz. Spodobało mi się, że był ciekawy moich sugestii i co najważniejsze chciał mnie słuchać. Ja z kolei, na początku ścieżki trenera mentalnego, byłem zafascynowany jego punktem widzenia. To było bardzo ciekawe i inspirujące doświadczenie. Pozwoliło mi zupełnie inaczej spojrzeć na wielkich mistrzów, ich postrzeganie sposobu prowadzenia kariery. Dużo mi to dało. Później miałem okazję pracować z prawadziwymi wojownikami, a teraz mogę przenieść to doświadczenie na polski grunt. Musisz zmieniać twarze na potrzeby dyscypliny? We wspomnianym Sokole Łańcut grają Amerykanie, więc na pewno nie jest ci obce pojęcie amerykańskiego luzu. - Jestem sobą, nigdy nie zakładam masek. Robię swoją pracę, a pomaga mi zrozumienie specyfiki danej dyscypliny. Nieważne na jakim jesteś szczebelku, nie można sportowca traktować jako maszynki do wygrywania czy zdobywania punktów. By osiągnąć sukces trzeba go poznać, trafić po nitce do kłębka jako człowieka. Z czym sobie radzi, z czym ma największy problem. W przypadku Amerykanów - ten luz im pomaga, ale nie to jest najważniejsze. Sportowcy z tego rejonu świata są od dziecka ukierunkowani na zwycięstwo, bo to jest naturalne w szkoleniu w tym kraju. Poniosłeś porażkę, próbuj jeszcze raz. Dla Amerykanów każdy trening to rywalizacja. Okazja do pokazania, że jestem lepszy. Problemem dla nuch może być odnalezienie się w nowym miejscu, obcym kulturowo, dalekim od domu. Podobnie jak byłoby nam w USA. Co można podpowiedzieć takiemu mistrzowi jak blisko pięćdziesięcioletni, czterokrotny mistrz świata Greg Hancock? - On stale powtarza - mimo wieku czuję się jak dzieciak tylko jestem bardziej świadomy, że otwartość umysłu i chęć pogłębiania wiedzy pomaga mi jeszcze bardziej czuć głód tego czym się zajmuję. Niedawno miałem z nim spotkanie. Odpowiedziałem mu na jedno z pytań: przecież ty to wiesz! On odpowiedział: nie, nie, nie, mów o tym bo ja wiem, że całe życie czegoś nowego możemy się jeszcze nauczyć. Bardzo szanuję takie łaknięcie w dążeniu do doskonałości. Zdarzali się sportowcy, że szybko zdawałeś sprawę sprawę, iż głową muru nie przebijesz? Coś na wzór jajka mądrzejszego od kury? - Jasne, zdarzają się też takie osoby, które wiedzą wszystko najlepiej i pozjadały rozumy. Wtedy rozmawiamy o sensie naszej współpracy. I podejmujemy szybko decyzję, z wzajemnym szacunkiem. Szczerość w tym zawodzie to podstawa. Siłę mentalną nieźle przećwiczyłeś w Rzeszowie. Pięć lat temu właściciel klubu żużlowego - Ireneusza Nawrocki snuł piękne wizje, ale finalnie doprowadził go do ruiny. Byłeś w środku tego bałaganu organizacyjnego. Jak wspomina tamte, mroczne czasy? Mnóstwo osób do dzisiaj nie zobaczyło zarobionych pieniędzy. - Trener mentalny obcuje z zawodnikami i ma o nich dbać. Niezależnie od okoliczności. Jeśli te są trudne to interes zawodników jest najważniejszy. Moim zadaniem jest skupić uwagę zawodników na ich celach sportowych. Nie na problemach klubu. Najczęściej można cię zobaczyć w boksie żużlowca - Kacpra Pludry. Z Rzeszowa, gdzie mieszkasz na co dzień do Grudziądza jest kawałek, jak na siebie trafiliście? - Jak mówiłem - nie chcę wchodzić w tajniki. Po prostu - ktoś z otoczenia Kacpra we właściwym momencie i we właściwym czasie znalazł do mnie kontakt. Nasza kooperacja układa się doskonale i czuję w tym teamie doskonale. Jeśli chodzi o odległość to jak już nadmieniłem - nie ma to dla mnie znaczenia. W tym roku na Kacpra spadła fala krytyki za bezpardonowy atak na Chrisa Holdera, po którym zawodnik doznał groźnej kontuzji kręgosłupa. Musiał pan wtedy wkroczyć do akcji, odłączyć zawodnikowi dostęp do internetu? - Jeśli chodzi o ten incydent, to wiem i głęboko w to wierzę, że żaden z moich zawodników nie ma intencji by zrobić krzywdę rywalowi. Tego typu zdarzenia są trudne i dla jednej i dla drugiej strony. Do tego dochodzą reakcje otoczenia i kibiców. Tak, to było dla nas wyzwaniem Zakazy? Internet jest częścią dzisiejszego świata. Ważniejsze jest to jak sobie radzić z tym, co nam przynosi. Mogę powiedzieć, że mocno przepracowaliśmy tę sytuację. Głowa i sprzęt, to w żużlu system naczyń połączonych, gdy oba elementy nie funkcjonują mogą doszczętnie zrujnować zawodnika. Siada psychika i leci efekt domina. - Często spotykam się z tym, że sprzęt dominuje w postępowaniu i występie zawodnika. Owszem, jest bardzo ważny. Nierzadko jest też wytrychem, usprawiedliwieniem. Wielokrotnie bywałem w sytuacji, gdy wszystko było zrzucane na sprzęt. Wystarczyła chwila rozmowy, zrozumienie mechaników i nagle okazywało się, że sprzęt jedzie! Dlatego uważam, że najważniejszy jest zespół, współpraca, empatia. Procentowo trudno to określić, ale bez głowy nie da się pojechać. Nawet na najlepszym i najlepiej dopasowanym sprzęcie. Wszystko musi grać. Z Rafałem Wilkiem współpracował pan jeszcze przed jego tragicznym wypadkiem na torze w Krośnie. Od tamtej pory były żużlowiec porusza się na wózku inwalidzkim. Nie poddał się jednak, zaczął trenować na handbike'u, w którym święcił ogromne tryumfy. Z Igrzysk Paraolimpijskich w Londynie i Rio de Janeiro przywiózł trzy złote medale. Jeśli kogoś określać mianem herosa, to właśnie Rafała. Miał chwile zwątpienia? Z reguły nie chcę opowiadać zbyt dużo o swoich zawodnikach. Relacja z Rafałem jest wyjątkowa. Nie jest tajemnicą, że znamy się bardzo długo. Jeszcze z Rzeszowa, gdy on zaczynał swoja przygodę ze sportem a ja swoją, z zapasami. Był gościem na wielu moich szkoleniach. Określenie heros jest tu bardzo na miejscu. Czy miał chwile zwątpienia? Jak każdy człowiek. Ja też, jako trener mentalny mam momenty zawahania, wątpliwości. I to jest normalne. Chodzi o to, co my z tą chwilą zrobimy, czy ulegniemy, odpuścimy, zrezygnujemy czy ją przepracujemy? Myślę, że Rafał modelowo sobie poradził. Jest dla mnie inspiracją i jestem mu bardzo wdzięczny, że mam go w swoim otoczeniu. Chcą być tacy jak Zmarzlik. Polacy przed ogromną szansą