Jak to się stało? Pod koniec lat dziewięśdziesiątych w cyklu Grand Prix rządzili starzy wyjadacze: Jimmy Nilsen, Tony Rickardsson, Tomasz Gollob, Hans Nielsen, Chris Louis, Billy Hamill czy Greg Hancock. Coraz odważniej naciskali na nich również tacy zawodnicy, jak Jason Crump, Ryan Sullivan czy Brian Andersen. Pojawiali się także żużlowcy, których w elicie raczej mało kto się spodziewał. I tak ujrzeliśmy na przykład Roberta Dadosa, Johna Joergensena czy właśnie Mariana Jirouta. Czech zajął drugie miejsce w Finale Kontynentalnym, co pozwoliło mu zmierzyć się z najlepszymi. Nie liczył na zawojowanie stawki i chciał po prostu pokazać się z jak najlepszej strony. Rywale w cyklu jednak go przerastali, co było widać na torze. Warto tu dodać, że dostając się do GP, Jirout nie był kimś zupełnie anonimowym. Był już czterokrotnym finalistą indywidualnych mistrzostw świata juniorów (najlepszy wynik osiągnął w Mseno 1997, kiedy to zajął dziewiąte miejsce). Na koncie miał starty w różnego rodzaju dużych imprezach międzynarodowych, a także paru ligach zagranicznych. W Polsce jeździł dla Unii Tarnów i Kolejarza Rawicz. Później startował także nad Wisłą jako zawodnik Speedway Miszkolc - klubu z Węgier dopuszczonego do walki w naszej lidze. Pokazywał się również w Anglii, gdzie potrafił pokonywać bardzo duże nazwiska. Sportowa przepaść O swoich występach w GP 1999 z pewnością wolałby zapomnieć. Można śmiało zaryzykować tezę, że był jednym z najsłabszych uczestników cyklu w całej jego historii. W całym sezonie zgromadził zaledwie osiem punktów, czyli mniej niż Jacek Gollob jadący tylko w jednym turnieju i tyle samo co Rafał Dobrucki, który także pokazał się tylko raz. Na małe usprawiedliwienie Czecha można dodać, że stracił jedne zawody. Być może w nich zaliczyłby najlepszy występ, ale raczej trudno w to uwierzyć. Było wyraźnie widać, że cykl Grand Prix sportowo przerósł Jirouta, a od najlepszych na świecie dzieliła go wręcz przepaść, jeśli chodzi o sprzęt i umiejętności. Swój "koronny" występ zaliczył na sam koniec, kiedy jedyny raz udało mu się nie odpaść po dwóch biegach. Był to jednak w zasadzie jedyny pozytywny akcent pobytu Mariana Jirouta w GP. Okazał się najgorszym stałym uczestnikiem rywalizacji, wyraźnie słabszym od poprzedzających go w klasyfikacji Andersena, Dadosa, Smitha czy Joergensena. Trudno było wierzyć, że kiedykolwiek będzie w stanie powrócić do elity, bo jego poziom sportowy kazał się zastanawiać, w jaki sposób w ogóle dał radę wywalczyć awans. To jednak trzeba mu oddać, bo zrobił to w sposób sportowy, uczciwy i zasłużony. Tak czy inaczej, zasmakował tego, o czym wielu przez całą karierę może jedynie pomarzyć. Nie zraził się Często bywa tak, że zawodnik szykujący się na życiową szansę, którego realia ostatecznie mocno weryfikują, traci chęć do uprawiania danej dyscypliny. Takie przypadki znamy z żużla. Przykłady Maksymiliana Bogdanowicza czy Marcina Turowskiego, dla których odpowiednio sezony 2019 i 2020 miały być milowym krokiem w karierze, pokazały że nie jest trudno całkowicie się zdemotywować, jeśli ambitne plany okażą się nieosiągalne. Dla Jirouta cykl był jednak przede wszystkim przygodą, a największe sukcesy w karierze osiągał już po tym, jak na dobre wypadł z kręgu najlepszych na świecie. W 2001 roku zajął trzecie miejsce w bardzo elitarnych zawodach o Zlatą Prilbę w Pardubicach. Na podium stanął obok wielkich rywali: Leigha Adamsa i Marka Lorama, aktualnego wówczas indywidualnego mistrza świata. W tym samym sezonie zdobył brąz w indywidualnych mistrzostwach Czech, a wówczas nasi południowi sąsiedzi mieli całkiem niezłą ekipę: Bohumil Brhel, Tomas Topinka, Antonin Kasper czy wchodzący do żużla bracia Drymlowie. Jirout nigdy więcej nie trafił już do cyklu GP, ale duża część kibiców do dziś wspomina go z sympatią. Zobacz Sport Interia w nowej odsłonie! Sprawdź