Łaguta jest jak zatrute jabłko Grigorij Łaguta ciągle łudzi się, że wróci do ligi polskiej. Takie są moje pierwsze odczucia po lekturze ostatniego wywiadu Rosjanina dla Interii. Panie Griszo, złe wieści. Jestem dziwnie spokojny, że pana motocykle nigdy już nie staną w parkach maszyn na naszych stadionach, a pan nie postawi nogi na polskim torze. Nie to, że działacze polskich klubów nie chcieliby starszego z braci Łagutów zatrudnić. Wręcz odwrotnie, nasi jaśnie panujący prezesi pokazali już wielokrotnie, że w akcie desperacji, potrafią złapać się nawet najostrzejszej brzytwy. Kolejne pogłoski transferowe w udziałem Grigorija pokazują jak zawodniczy rynek jest ubogi, ciągle obracamy się wśród tych samych nazwisk. To akurat woda na młyn dla Łaguty, chociaż w jego położeniu, to nic nie zmienia, bo facet ma na plecach wyryty wirtualny napis: wstęp wzbroniony. Kluby pewnie z czystej ciekawości chciały też poznać na jakich stawkach byłaby dawna gwiazda PGE Ekstraligi dostępna. Czy słynący z bezczelności żużlowiec, po dłuższej przerwie zmiękł i zjechałby z astronomicznych żądań, a może dalej winduje ceny i ma w oczach dolary. Myślę, że wiadomość o sondowaniu Łaguty przez Cellfast Wilki była małym badaniem nastroju wśród opinii publicznej. Jak środowisko zareaguje, gdy po przycichnięciu drażliwego tematu, on znów zostanie ruszony, rozgrzebany. Na reakcję kibiców nie trzeba było długo czekać. Szefowie klubów dostali zwrotkę, że dla fanów Grisza jest zatrutym jabłkiem, które trzeba wyrzucić z koszyka, bo inaczej pozatruwa wszystko dookoła. A wystarczyło nie mielić jęzorem na lewo i prawo, zaszyć się w domu na Łotwie, przyjąć neutralne stanowisko jak jego rodak Emil Sajfutdinow i czekać na rozwój sytuacji.