Ciężko mi pisać o sporcie, skoro w niedzielę w Warszawie mieliśmy większe emocje niż w Pradze. Niektórzy powiedzą, co to ma wspólnego? A jednak. Nie będę nawet wymieniał sportowców, których widziałem na marszu wolności. Byli wśród nich też żużlowcy. 4 czerwca połączył na nowo ludzi, jak wtedy, kiedy ustrój socjalistyczny się sypał jak domek z kart. Ale odłóżmy teraz politykę na bok, chociaż nie ukrywajmy, że w sporcie jej nie ma. W Pradze na Grand Prix przyszło kolejne rozczarowanie. Co prawda nie moje, ale dużej części kibiców. No bo jak to tak Bartek nie wygrał? Przyjęło się już od dawna, że faworyt jest jeden i jest nim właśnie on. Kiedyś podobnie było z Tomkiem Gollobem, który wyjeżdżając do każdego biegu z założenia go wygrywał. Dzisiaj Bartek ma ten sam syndrom. Nie ma go przy całym szacunku ani Maciej Janowski, ani Patryk Dudek. Ich wyścigi są oczywiście emocjonujące, ale nikt nie zakłada ich stuprocentowej wygranej. Z Bartkiem jest inaczej. Każda jego porażka uznawana jest jako straszny wypadek przy pracy. Kibice oraz eksperci dyskutują potem, dlaczego tak się stało. Żona postawiła na swoim? Ten pomysł nie ma racji bytu Pozostając w temacie elitarnego cyklu, to znów nasuwa się pytanie - gdzie się podziały słynne Monster Girls? Nie było ich już w Warszawie, przez co cała ceremonia startu wyglądała bardzo skromnie. Ktoś reprezentujący promotora wpadł na szalony pomysł, aby wycofać je z Grand Prix. Może miał wtedy słaby dzień, albo żona robiła problemy z kolejnymi wyjazdami na pojedyncze rundy? Już to widzę oczami wyobraźni jak krzyczy z kuchni, wymachując chochlą. "Nigdzie nie pojedziesz, jak nie zrobisz z tym porządku...". Póki co trzeba nam zrobić porządki w Polsce. Ulice Warszawy to pokazały. Inaczej za chwilę będziemy wyglądać tak smutno jak Speedway Grand Prix bez pięknych kobiet na starcie. Robert Dowhan