Nazwisko Hansa Andersena znane jest na całe świeci za sprawą słynnego pisarza, autora między innymi "Małej Syrenki", "Królowej Śniegu" czy "Dziewczynki z zapałkami". Kibicom żużla nie kojarzy się ono jednak z baśniami, no może z "Brzydkim Kaczątkiem" bo tak niegdyś określany był przez angielskich fanów duński żużlowiec kończący dziś 40 lat i nazywający się tak samo jak słynny bajkopisarz. Hans Andersen - "Brzydkie kaczątko" Jego dość nietypowy pseudonim ma swą genezę nie tylko w nazwisku Andersena, lecz przede wszystkim w charakterystycznym stylu jazdy prezentowanym przez niego od najmłodszych lat. Podczas wyścigów unosi on do góry swe łokcie tak, że sylwetką - przy odrobinie wyobraźni - naprawdę może przypominać skrzydlatą kaczkę, prawdę mówiąc rzeczywiście nie najpiękniejszą. Żużel to jednak nie skoki narciarskie ani łyżwiarstwo figurowe. Nie przyznaje się w nim not za styl. Niezależnie od tego czy na motocyklu przypominasz kaczkę, nosorożca, surykatkę czy turkucia podjadka, o ile jesteś wystarczająco szybki, to świat stoi przed tobą otworem. Na swoje szczęście, Andersen przez lata spełniał ten warunek w zupełności. 9 lat w Grand Prix, a docenił go dopiero Orzeł Łódź Nie posiada co prawda w swej kolekcji ani jednego medalu Indywidualnych Mistrzostw Świata, ale w cyklu Grand Prix spędził wiele wspaniałych lat. Przez 9 sezonów wygrał 4 turnieje, a na podium stawał aż 16-krotnie. 2-krotnie plasował się na 5. miejscu klasyfikacji generalnej. Niczym stereotypowy obcokrajowiec zwiedził wiele polskich klubów. Reprezentował barwy zespołów z Torunia, Gniezna, Bydgoszczy, Lublina, Wrocławia, Gdańska, Opola czy Gorzowa. Nigdy jednak nie udawało mu się zagrać pierwszoplanowej roli w najwyższej klasie rozgrywkowej. Jego sytuacja uległa zmianie dopiero po zejściu o poziom niżej. W latach 2015-18 był jednym z najbardziej wyróżniających się żużlowców zaplecza i niekiedy niemal w pojedynkę prowadził łódzkiego Orła do kolejnych zwycięstw. Trudno więc dziwić się działaczom z miasta Włókniarzy, iż nie pożegnali się z nim od razu po pierwszym słabym sezonie 2019 (to w dużej mierze jego zła dyspozcyja skazała ich na walke w barażach o utrzymanie), a zdecydowali się dać mu kolejną szansę. Średnia biegopunktowa na poziomie 1,571 w 2020 roku przelała jednak czarę goryczy - Orzeł pożegnał Duńczyka, który kolejny raz obniżył swój szczebel i podpisał kontrakt z drugoligowym Lokomotivem Daugavpils. Lokomotiv Daugavpils wykoleił się na nim Na Łotwie jego transfer ogłoszono jako wielką bombę. Tak uznane nazwisko pasuje wszak do najniższej klasy rozgrywkowej jak oryginalny szampan do plastikowego kubka. Wydawało się, iż Andersen większość drugoligowców wciągnie nosem. Niestety, rzeczywistość okazała się zgoła inna. W 6 meczach i 23 wyścigach Duńczyk zdobył dla Lokomotivu zaledwie 32 punkty. Kiedy Łotyszom w oczy zaczęło zaglądać widmo braku awansu do fazy play-off działacze zdecydowali się na radykalne kroki i najzwyczajniej w świecie odstawili go od składu. Okienko transferowe zostało już otwarte, ale wiadomo już, że w Dyneburgu nikt nie zamierza zaproponować mu przedłużenia umowy. Być jak Greg Hancock, przynajmniej troszeczkę Co gorsza, w innych ośrodkach również nie słyszy się o zainteresowaniu usługami Duńczyka. Czy z dniem 40 urodzin zakończy on swoją 22-letnią przygodę ze startami nad Wisłą? Niewykluczone, iż mimo wszystko zdecyduje się on podpisać kontrakt warszawski i poczekać na ofertę ze strony któregoś z prezesów do rozpoczęcia rozgrywek. Jego dyspozycja w ostatnich latach może i przypomina równię pochyłą, ale nie można być pewnym tego, iż nie odbije się od dna. Wszak wybuchy formy potrafiły przychodzić w różnych momentach. Dobrym przykładem może być chociażby Greg Hancock, który na drugi tytuł mistrzowski czekał aż do 41 roku życia, ale później jego kariera nabrała takiego rozpędu, że w późniejszych latach dołożył jeszcze 2 kolejne.