Piątek trzynastego to nie jest dobry dzień na wycieczkę do Austrii Jest kilka obiektów, które każdy żużlowy kibic-podróżnik musi minimum raz w życiu zobaczyć. Niemieckie Dohren ze startem w parku maszyn i torem bez prostych, słowacka Żarnowica położona wśród wzgórz, norweski Kristiansand z wielką skałą z której można oglądać zawody czy wreszcie austriackie St. Johann centralnie w Alpach, z obiektem otoczonym górami. To właśnie do tego ostatniego miejsca postanowiliśmy wybrać się w ostatni weekend. Start wyprawy był w Gorzowie, bo tam mieszka większość jej uczestników. - Nie uwierzysz. Dostałem w szybę kamieniem i mam pęknięcie. Nie wiem, czy damy radę pojechać moim - w piątkowe popołudnie taką informacją zmroził mnie kolega z Gorzowa. - Zobaczę na miejscu. Może się uda - odpowiedziałem, mając na uwadze że jest piątek, trzynastego. Gdy dojechałem do Gorzowa, okazało się że jest jeszcze jeden problem. Lampa nie działa. I tego już zlekceważyć nie mogliśmy. Na szczęście mieliśmy jeszcze samochód drugiego z kolegów. Wstąpiliśmy do sklepu, zrobiliśmy szybkie zakupy i ruszyliśmy w drogę. Była 20:30, więc cieszyliśmy się że zostało jeszcze tylko trzy i pół godziny tego nieszczęsnego dnia. Planowo mieliśmy być w Austrii około 6:00. Czy w tym mieście są jakieś kawiarnie? Po całonocnej podróży dojechaliśmy do Salzburga, gdzie postanowiliśmy wypić kawę, bo zawody w St. Johann były dopiero o 18:00. Modliliśmy się o dobrą pogodę, bo o ile prognozy na sobotę były ok, o tyle na niedzielę (a drugą częścią wycieczki było Mureck), już katastrofalne. Na szczęście Salzburg przywitał nas słońcem. Niestety, wbrew temu co myśleliśmy, nie było tam łatwo o poranną kawę. Chyba z pół godziny szukaliśmy otwartego lokalu. Austria o tej porze śpi. Na szczęście udało się ostatecznie znaleźć otwartą kawiarnię. W mieście Mozarta nie ma zbyt dużo zwiedzania. Kupiliśmy kilka pamiątek i ruszyliśmy w stronę kilku atrakcji, które mieliśmy po drodze. Już na trasie zatrzymywaliśmy się i robiliśmy zdjęcia, bo myśleliśmy że to najlepsza okazja. Gdy dotarliśmy do jednego z lokalnych zamków, byliśmy w szoku. Kapitalny widok Alp skąpanych w jesiennym słońcu. Tam można by zostać nawet na zawsze. Chociaż z naszej obecności nie był zadowolony miejscowy "ochroniarz", czyli pies który wedle wszelkiego prawdopodobieństwa planował mnie pogryźć. Chciałem być jak Małysz, ale syrena przepędziła nas ze skoczni Jeśli po drodze do miejsca docelowego mieliśmy skocznię w Bischofshofen (znaną z organizacji finałowego konkursu słynnego Turnieju Czterech Skoczni), to oczywistością było to, że na nią zajechaliśmy. Droga poprowadziła nas aż pod sam kompleks skoczni. Na mniejszym obiekcie trwał trening kobiet, który udało się uwiecznić praktycznie z samego progu, co było naprawdę unikatowym przeżyciem. - Da się wejść na samą górę - zauważyłem. Tak więc poszliśmy. Udało się dotrzeć prawie do budki, w której zawodnicy oczekują na skoki w znanym grudniowo-styczniowym cyklu. Niestety, był zakaz wstępu dalej. Brakowało dosłownie centymetrów, by móc sfotografować rozbieg. Konarski nie byłby sobą, gdyby jednak nie podjął próby wychylenia się, celem złapania lepszego ujęcia. Niestety, prawdopodobnie uruchomiłem tym syrenę, która zmusiła nas do odejścia stamtąd. Zeszliśmy więc na dół, a ja zdążyłem jeszcze zrobić sobie zdjęcie z nartami jednej ze skoczkiń. Kaczka od babci, a potem widoki zapierające dech w piersiach Zanim wyruszyliśmy w krótką drogę do St. Johann (spod skoczni było to osiem kilometrów), zjedliśmy obiad. A była nim... kaczka, którą przywiozłem od babci. Jak to zwykle bywa, byłem po tej wizycie wyposażony we wszystko co potrzebne. Oprócz kaczki, także drożdżówka, kotlety i śliwki. Gdy jedliśmy te ostatnie, uznaliśmy że odpady organiczne w postaci pestek możemy spokojnie wyrzucić w krzaki pod skocznią. - Może za kilka lat wyrosną z tego drzewa - rzucił jeden z nas. Podobnych głupot padało na tej wyprawie całe mnóstwo, dlatego też zawsze będziemy ją dobrze wspominać. Gdy dotarliśmy do St. Johann, ujrzeliśmy dokładnie to co widzieliśmy wcześniej na zdjęciach. Tor, a w tle Alpy. Byliśmy na miejscu kilka godzin przed zawodami, więc odebraliśmy akredytacje i spokojnie czekaliśmy. Przyjechało też kilka innych grup z Polski. Zawody nie porwały. Zwyciężył Daniel Gappmaier, jeden z najsympatyczniejszych żużlowców, jakich kiedykolwiek poznałem. Ładnie pojechał też Kacper Andrzejewski. Nie to było jednak dla nas najważniejsze. Zawody się odbyły w całości. Lunęło tuż po nich. Mieliśmy wielkie szczęście. Pozostało wrócić do hotelu mokrym jak gąbka i czekać na decyzję, co z niedzielą. Sędzia powiedział, że na 80% w Mureck pojadą, więc zasiał w nas optymizm. Pojechaliśmy na skoki, których nie było - Odwołane. Co robimy? - taką wiadomość dostaliśmy w niedzielny poranek. W Mureck przez noc była nawet nie ulewa, a powódź, na zawody nie było szans. Szkoda, bo była szansa na "zaliczenie" wszystkich austriackich torów w jeden weekend i taki też był główny cel naszego wyjazdu. Wszystkich, czyli dokładnie dwóch. Byliśmy jednak przygotowani na warianty zastępcze": hokej w Salzburgu, skoki narciarskie w Hinzenbach, względnie wieczorem hokej w Norymberdze, bo to miasto mieliśmy właściwie po drodze. - Jedziemy na skoki - zgodnie zdecydowaliśmy. Mistrzostwa Austrii były zaplanowane na niedzielę, ale trudno było znaleźć godzinę rozpoczęcia zawodów. Jedno źródło podawało, że 9:30. Kilka innych pisało o 14:30, ale tam był niepokojąco brzmiący dopisek "kompakt", co oznaczałoby więcej niż jedną dyscyplinę. Postanowiliśmy jechać na tę drugą godzinę, no bo kto normalny robiłby skoki w niedzielę o 9:30. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o Linz, gdzie spełniliśmy obywatelski obowiązek, uprzednio się rejestrując na to jeszcze w Polsce. Po dojechaniu na miejsce dowiedzieliśmy się, co to znaczy "kompakt". Skoki były rano, a po południu kombinacja norweska (skoki + biegi), przy czym nam zostały już tylko biegi. Na pocieszenie udało się zrobić zdjęcie ze słynnym Andreasem Goldbergerem, legendą o twarzy dziecka. Hokej zakończył piękny wyjazd Postanowiliśmy wybrać się zatem w drogę powrotną, w której to urządziliśmy sobie zabawę w żużlowców na daną literę, np. wymienialiśmy na A tylu ilu się dało, następnie na B i tak dalej. Skończyliśmy przy G, gdy wchodziły już takie asy, jak Richard Geyer. Ostatnim celem był hokej w Norymberdze. Udało się dostać bilety bez problemu i obejrzeć wysokie zwycięstwo miejscowych. Nie udało się za to po raz pierwszy w życiu kupić pamiątkowego krążka, bo jedyne dostępne miały logo i kolory organizacji, z którą autor tekstu w żaden sposób się nie utożsamia. Brak innych do wyboru to skandal, ale takie czasy. Nad ranem wróciliśmy do Polski, wspominając najlepsze chwile z wyjazdu. Cieszyliśmy się, że udało się zobaczyć żużel w sercu Alp. Rzadko wracam na tory, które już widziałem, ale są takie dla których mogę zrobić wyjątek. I St. Johann zdecydowanie dołącza do tej wąskiej grupy.