Nie Bartosz Zmarzlik, nie Robert Lambert, nie Max Fricke. To Phil Morris w sobotę wieczorem odbierał zdecydowanie najwięcej gratulacji. Bo to on był jednym z największych zwycięzców. Kolejny raz pokazał, że jest po prostu geniuszem w kwestii wiedzy o tym, jak zachowuje się nawierzchnia. Zrobił kapitalne zawody na torze, który dwie godziny wcześniej po prostu pływał po długich opadach deszczu. To był majstersztyk Morrisa. W Malilli od 17:30 do 20:00 padało właściwie bez przerwy. Zapewne w większości przypadków byłoby już po zawodach, a ich niedoszli uczestnicy siedzieliby spakowani w busach. Ale nie tu. Phil Morris gdy tylko deszcz ustał, wziął się za robotę. Ściągnął mokrą warstwę, przemieszał wszystko i zaprosił go ścigania. Nikt nie odmówił, bo nikt poza Morrisem nie miał niczego do gadania. I słusznie, bo to on jest dyrektorem. Pokazał, że kary PGE Ekstraligi były słuszne? Pamiętamy, co stało się kilka tygodni temu w Gorzowie. Miało tam dojść do meczu Stali z GKM-em, ale zawodnicy odmówili jazdy, choć sędzia chciał rozegrać mecz i niczego nie odwołał. Spotkał się jednak z protestami i zawodnicy ostatecznie nie wyjechali w ogóle na tor, a kibice spędzili na stadionie kilka godzin. Posypały się kary, które jak teraz widać, były słuszne. Tor po deszczu da się zrobić, pod warunkiem że się tego chce, a zawodnicy nie rządzą meczem i sędzią. Jakże zmieniło się w Polsce postrzeganie Phila Morrisa w ostatnich miesiącach. Brytyjczyk jest teraz dla wielu kibiców wzorem tego, jak powinny wyglądać prace przy nawierzchni, a przede wszystkim zarządzanie zawodami. Morris nikogo nie pyta o zdanie, Morris informuje. Widać, kto w cyklu GP jest dyrektorem. To podoba się ludziom, bo dokładnie tego brakuje w lidze polskiej, w której de facto często decyzje o losach meczu próbują podjąć żużlowcy.