Nie ma usprawiedliwienia dla Bartosza Zmarzlika za "aferę kewlarową" w Vojens. Możemy się wściekać na jury zawodów, organizatorów cyklu Grand Prix, występować w roli adwokata naszego mistrza, ale zanim zaczniemy tyradę, warto najpierw spojrzeć w lustro i podejść do sprawy na chłodno. "Afera kewlarowa" w Vojens. Wiele wątków śmierdzi na odległość Bartek zawalił, wystąpił w kwalifikacjach do duńskiego turnieju w niewłaściwym stroju i za to zapłacił wysoką cenę. Co z tego, że w tej smutnej historii dużo wątków śmierdzi na odległość, skoro prawdy i tak się nigdy nie dowiemy. Ktoś puści parę z ust, zaraz zostanie skontrowany. Klasyczny schemat słowa przeciwko słowu. Prosty przykład. Tuż przed zawodami, w transmisji telewizyjnej dostaliśmy informację, że główni rywale Bartka do korony czempiona globu, w geście solidarności z Polakiem poprosili szanowne gremium, które go zdyskwalifikowało, aby jednak nie rozdawać tytułu mistrza świata przy zielonym stoliku i dopuścić do startu w turnieju. Parę godzin później idzie przekaz, że to nieprawda i nikt się wstawił się za Bartkiem. Dlatego zawodnik uciekł się do skromnego oświadczenia, krótkiego komentarza w Canal+ i dalszego stanowiska zajmować nie planuje, bo ono i tak do niczego nie doprowadzi. Lepiej wyciągnąć wnioski, skupić się na przyszłości, a temat Vojens zamknąć raz na zawsze. Sytuacja, z którą mamy do czynienia ociera się o precedens, ale pokazuje też smutną rzeczywistość zawodników, ich teamów, ludzi wokół nich zrzeszonych, jak czytane, albo właściwie nieczytane są regulaminy. Zawodników stać, żeby zatrudnić osobę, która będzie miała przepisy w małym palcu i zwróci uwagę na najważniejsze jego aspekty w odpowiednim miejscu i czasie. Te zespoły u zawodników z topu są na tyle rozbuchane i mienią się profesjonalnymi, że można oddelegować jednego człowieka, aby zajął się przewertowaniem turniejowych zasad. Niestety zawodnicy bardzo często też, wpuszczają coś jednym uchem i wypuszczają drugim. Widziały gały co podpisywały. Przecież nikt nie wziął sobie kary dla Zmarzlika z kosmosu. Wykluczenie może brutalne, nieadekwatne do przewinienia, ale wynikało z taryfikatora. Bartek nie wywiązał się z punktów kontraktowych i pretensje może mieć tylko do siebie. Jasne, oprócz czerwonej kartki można było Bartka tylko skrobnąć po kieszeni i wszystko bez zbędnych negatywnych emocji czy awantur rozeszłoby się po kościach. Głos Szweda przeważył o dyskwalifikacji Zmarzlika. "Lepiej niech nie przyjeżdża do Torunia" Zmarzlika spalono na stosie dla przykładu, że twarde prawo, ale prawo trzeba respektować. Jego niefartem był fakt, że przewodniczącym jury mianowano Szweda, a goniący naszego reprezentanta Fredrik Lindgren też pochodzi z kraju "Trzech Koron" więc w ramach wyrównywania szans pomógł rodakowi dogonić obrońcę tytułu. Tak brzmi teoria spiskowa, na tym skupił się cały kociokwik, no bo pan Olsson miał decydujący głos. Nawet Amerykanie z Discovery, czyli promotorzy cyklu nie poszliby tak "grubo" z Bartkiem. Sami byli zdziwieni, że jury nie patyczkowało się z chłopakiem z Kinic. Zmarzlik dostał nauczkę. Mówił, że zjadł go pośpiech i odruchowo wziął niewłaściwy kewlar z logotypem polskiego giganta paliwowego. No to następnym razem sprawdzi piętnaście razy, czy przebrał się w odpowiednie odzienie. Lindgren wykorzystał rozłożony czerwony dywan, zajął drugą pozycję w Vojens i przewaga Bartka w klasyfikacji generalnej stopniała z dwudziestu czterech do sześciu punktów. Finałowa runda w Toruniu zapowiada się znakomicie. Organizatorzy zacierają ręce, bo na Motoarenie szykują się prawdziwe grzmoty. Nie chcę być tylko w skórze pana Olssona, jeśli Bartek na ostatniej prostej tegorocznej kampanii w GP nie dowiezie złota. Toruń może się okazać dla niego symbolem męki, drogi krzyżowej, żużlowej Golgoty, bo polscy fani dopiero wtedy naprawdę mu nie odpuszczą.