Ryan Sullivan nie pochodzi z żużlowej rodziny. Wśród jego krewnych próżno szukać zawodników czy mechaników. Decyzję o wyborze tej konkretnej ścieżki zawodowej podjął mając 9 lat, gdy - jak wspomina toruński portal speedway.hg - otrzymał pod choinkę swój pierwszy motocykl. Początkowo był zwykłym chłopcem krzątającym się po parku maszyn. Pełnił rolę pomagiera Shane’a Parkera. Kiedy jednak samemu wyjeżdżał na tor, wszyscy obserwujący go byli pewni, iż mają do czynienia z ogromnym talentem. Pokonywał Pedersena i Protasiewicza już jako junior W wieku 20 lat zdobył brąz IMŚJ. Na torze w Tampere musiał uznać wyższość swego rodaka Jasona Crumpa oraz Daniela Anderssona ze Szwecji. W pokonanym polu zostawił między innymi Piotra Protasiewicza, braci Ronniego i Nickiego Pedersenów czy dzisiejszego selekcjonera reprezentacji Polski Rafała Dobruckiego. Rok później na torze w Olching dołożył do swej gablotki srebro tego samego turnieju. W Niemczech triumfował - jako pierwszy Polak w historii - Protasiewicz. Apator musiał o niego mocno zabiegać W sezonie 1996 Sullivan był już zawodnikiem Apatora Toruń. Anioły musiały bardzo długo zabiegać o jego względy. - Sullivan wpadł mi w oko już wcześniej. Chciałem go sprowadzić w 1995 roku, ale nie był jeszcze przygotowany, nie czuł się gotowy. Odradzał mu to też Tony Briggs, który mu pomagał w tamtym czasie. Udało się dopiero rok później - wspominał po latach, w rozmowie z Arkadiuszem Adamczykiem, ówczesny wiceprezes klubu Jacek Gajewski. O miejsce w składzie Apatora Sullivan musiał rywalizować z Markiem Loramem. Swoją przygodę z polską ligą Australijczyk rozpoczął podczas spotkania w Rzeszowie - zdobył 9 punktów (w,3,3,3,0). Nie minęło wiele czasu nim zdążył w pełni ustabilizować swoją formę. W wieku zaledwie 22 lat był głównym filarem Apatora w finale DMP. Niestety, jego duży komplet punktów nie wystarczył Apatorowi do zwycięstwa nad Włókniarzem. Zabrakło wkładu kolegów z zespołu, zwłaszcza Jacka Krzyżaniaka. Nawiasem mówiąc, to właśnie temu wychowankowi toruńskiej drużyny Sullivan zawdzięcza swój najpopularniejszy pseudonim: "Saletra". Partner z zespołu sprytnie zestawił nazwisko Australijczyka z jego iście wybuchowymi startami. W tamtych czasach nie było w ich drużynie żużlowca lepiej operującego sprzęgłem. Ryan Sullivan - kochany przez kibiców, ale nie działaczy Kibice z grodu Kopernika zakochali się w żużlowcu z Melbourne od pierwszego wejrzenia. Do jego formy nikt nie mógł mieć najmniejszych zastrzeżeń. Przed sezonem 1999 w klubie zaszły jednak zmiany kadrowe, a nowi działacze postanowili znacznie obciąć uposażenie lidera. Sullivan nie zamierzał przystać na taki ruch i przeniósł się do Polonii Bydgoszcz. U boku Tomasza Golloba nie zagrzał jednak miejsca zbyt długo i już po roku wrócił do Torunia, ale tylko na jeden sezon. Po zakończeniu rozgrywek w 2001 roku (i zdobyciu z Apatorem złota DMP) zaczął rozglądać się za nowym pracodawcą. - Wtedy niektórzy ludzie z Torunia zachowali się bardzo nieładnie. Robili mu czarny PR, opowiadali jaki to on jest niekoleżeński itd. To nie pomagało mu w negocjacjach i tak naprawdę miał niewielkie pole manewru. W końcu trafił do Częstochowy, bo prezes Marian Maślanka nie przejmował się plotkami i postanowił mu zaufać. Początkowo to zaufanie było jednak ograniczone. Ryan miał startować tylko w określonej liczbie meczów. Szybko się to zmieniło, bo okazało się, że bez Australijczyka Włókniarz mógłby wylecieć z ligi. Sullivan uratował ich przed spadkiem - relacjonował po latach Gajewski w Przeglądzie Sportowym. Mistrzostwo, zniszczony bus i choroba Już rok po tym jak Sullivan zapewnił Włókniarzowi utrzymanie miejsca w najwyższej klasie rozgrywkowej, Australijczyk poprowadził Lwy do tytułu mistrzów kraju. W lidze wykręcił niesamowitą średnią biegopunktową 2,322. Kibice spod Jasnej Góry do dziś z niemałą nostalgią wspominają wspaniałą parę tworzoną przez niego z Grzegorzem Walaskiem. W finale częstochowianie pokonali zaś - o ironio! - Apatora. Euforia częstochowskich fanów była tak wielka, że podczas fety... zdemolowali busa żużlowca skacząc po jego dachu. Jacek Gajewski ukradł go Falubazowi W 2005 roku Sullivan zaczął borykać się z problemami zdrowotnymi. Nie doskwierały mu wówczas typowe dla żużlowca złamania kości czy inne "usterki mechaniczne". We znaki dawało mu się wyczerpanie trybem życia, nabawił się nawet zakażenia krwi. W wyniku tych niedogodności wypadł z cyklu Grand Prix. W polskiej lidze obowiązywał wówczas przepis ograniczający liczbę stałych uczestników cyklu w drużynie. Zawodnik pokroju Sullivana, niestartujący na co dzień w Grand Prix, był więc prawdziwym rarytasem dla wszystkich prezesów. Ostatecznie żużlowiec zdecydował się na ofertę z Torunia. - Był już praktycznie dogadany z Zieloną Górą. Kwestią godzin było, żeby podpisał kontrakt. Ze względu na łączące nas relacje uprosiłem go, żeby przeciągnął temat. W Toruniu wtedy zaś dopiero zapadła decyzja o przejęciu klubu przez Romana Karkosika. Wszystko było robione na wariata. Wynegocjowałem, żeby przed złożeniem podpisu pod kontraktem z Falubazem przyjechał jeszcze do Torunia, usiadł, porozmawiał. Udało się! Cała rozmowa trwała może z 10 minut. Siedliśmy: ja, brat właściciela, przedstawiciel Rady Nadzorczej - Mirosław Karkosik i ówczesny prezes klubu Wojtek Stępniewski i błyskawicznie się z nim dogadaliśmy - mówił Gajewski. Darcy Ward to jego wynalazek W Toruniu pozostał już do końca swojej kariery. Kibice gromadzący się przy Broniewskiego, a później na Motoarenie kochali go tak zażyle jak przed dekadą, gdy debiutował z Aniołem na piersi. Kiedy w sezonie 2010 od żużla postanowił zdystansować się Wiesław Jaguś, nikt nie widział opcji innej niż przekazanie kapitańskiej opaski Sullivanowi. Podczas ślubu Sullivana z Pauliną, rodowitą torunianką, w kościele swemu ulubieńcowi towarzyszyła ogromna grupa fanów. Pisząc o toruńskim epizodzie Sullivania, nie sposób nie wspomnieć o jego wkładzie w ściągnięcie do Polski nastoletniego Darcy’ego Warda. Podczas międzysezonowej przerwy dostrzegł tego nieopierzonego jeszcze młokosa na zawodach w Australii i jeszcze tego samego dnia zadzwonił do Gajewskiego nalegając, by Unibax zaoferował mu kontrakt. W ostatnim spotkaniu sezonu 2012 Sullivan startował ze złamaną kością dłoni. Mimo to - w swym ostatnim wyścigu tego roku - zdołał pokonać Andreasa Jonssona z Falubazu Zielona Góra i zapewnić Unibaksowi brązowy medal Enea Ekstraligi. Torunianie wpadli w ekstazę. Nikt z nich nie zakładał jeszcze, że cudowny dla nich wyścig może okazać się ostatnim, jaki Australijczyk odjechał w barwach ich drużyny. Obowiązywał go wszak 3-letni kontrakt. Podzieliły ich pieniądze Jesienią rozpoczęły się przepychanki, których oficjalną przyczyną miało być wprowadzenie obowiązkowych ubezpieczeń dla zawodników startujących w Enea Ekstralidze. Sullivan miał być ze względu na nie stratny o około 5% w skali roku. Australijczyk odmówił podpisania aneksu również wówczas, gdy władze ligi zdecydowały się odłożyć temat ubezpieczeń w czasie. Tym razem zasłaniał się kontuzją ręki z minionego roku i brakiem zgody lekarza. Jacek Gajewski zauważa jednak jeszcze jeden aspekt. - Po rozgrywkach w 2012 roku obcięto mu część zarobków. Regulamin dawał taką możliwość, ze względu na obniżkę średniej, ale była to sytuacja nie fair. Tym bardziej, że Ryan heroiczną postawą wywalczył wtedy dla Torunia brązowy medal DMP. Pod koniec sezonu 2012 miał złamaną kość śródręcza, a mimo tego wystąpił w decydującym meczu, a w kluczowym biegu obronił się przed atakami Andreasa Jonssona i dowiózł zwycięskie punkty. Gdy obniżono mu wynagrodzenie uznał, że dalsza jazda na żużlu nie ma sensu, skoro on naraża zdrowie, poświęca się, a klub mu w ten sposób dziękuje - stwierdził były działacz i manager. Po tej sytuacji Australijczyk całkowicie zawiesił karierę zawodniczą, został trenerem swojego dawnego klubu ligi angielskiej - Peterborough Panthers. Podczas sezonu zdecydował się jednak na powrót do polskiej ligi. Kiedy kontuzji doznał Chris Holder, Unibax potrzebował na gwałt zawodnika gotowego go zastąpić. Odkopano z odmętów książki telefonicznej numer do Sullivana, a ten 38-letni wówczas weteran dostał okazję pożegnania się z kibicami 4 ostatnimi meczami swej kariery. Janowski, Sajfutdinow - podręcznikowe przypadki syndromu Sullivana? Wspominając karierę Sullivana nie sposób nie wspomnieć o jego osiągnięciach poza ligą. Dziś wymienia się go wszak jednym tchem z Leigh Adamsem czy Henrikiem Gustaffsonem, gdy mówi się o najlepszych w historii żużlowcach, którzy nie dostąpili zaszczytu zdobycia tytułu indywidualnego mistrza świata. Jego największym sukcesem odniesionym w Grand Prix pozostaje brąz z 2002 roku. - Ten brązowy medal to był taki wstęp. Sądzę, że byłyby kolejne sukcesy, gdyby może niewyglądająca poważnie, ale bardzo niebezpieczna kraksa, gdy na prostej podczas Grand Prix w Chorzowie miał upadek. Pozostali zawodnicy ledwo go minęli. Połamał wówczas obojczyk i chyba tam coś się zacięło. Tak mi się wydaje, że później coś się w nim zablokowało, jeśli chodzi o turnieje Grand Prix - diagnozował jego problem Marian Maślanka w rozmowie ze Sportowymi Faktami. Brak wielkich indywidualnych triumfów odbił sobie 3 tytułami drużynowego mistrza świata z reprezentacją Australii. Triumfów z kadrą mógłby mieć na koncie więcej, gdyby nie jego personalny konflikt z Jasonem Crumpem. Obaj panowie byli niemal rówieśnikami i bez wątpienia najlepszymi zawodnikami swej ojczyzny. Na stopie prywatnej nie zawsze dogadywali się bez zarzutów. Skoro o zawodnikach świetnie radzących sobie w Grand Prix, a niepotrafiących przełożyć tej formy spotkania ligowe, mówimy jako o cierpiących na "syndrom Crumpa", to może o Emilu Sajfutdinowie, Martinie Vaculiku czy wreszcie Macieju Janowskim powinniśmy mówić jako o podręcznikowych przypadkach "syndromu Sullivana"?