Klasyczne mistrzostw świata par rozgrywane były w latach 1970-1993. Składały się z jednodniowych zawodów z udziałem 7 drużyn, podczas których każdy ścigał się z każdym. Obecne, rozgrywane od 4 lat zawody Speedway of Nations, oficjalnie nazywane są drużynowymi mistrzostwami świata, ale schemat rozgrywek jest bardzo podobny. To w zasadzie dwa turnieje par z udziałem siedmiu zespołów, rozgrywane dzień po dniu. Różnice są takie, że w każdym dniu przynajmniej w jednym wyścigu musi wziąć udział junior (w naszym przypadku młodzieżowy mistrz świata - Jakub Miśkowiak), a suma punktów zebranych w obu zawodach jeszcze o kolorze medalu nie przesądza. Drużyny z miejsc drugiego i trzeciego jadą dodatkowy bieg o prawo startu w finale, gdzie czeka najlepsza drużyna fazy zasadniczej. Dopiero ostatni finałowy wyścig z udziałem jej i ekipy wygrywającej baraż, rozstrzyga o złocie. Polacy jeszcze nigdy Speedway of Nations nie wygrali, ale w tym roku mają ogromną szansę. Po pierwszym dniu mają 10 punktów przewagi nad Brytyjczykami i jeśli nie zdarzy się kataklizm to na pewno wystąpią w finałowym biegu. A, że historia lubi się powtarzać, to miejmy nadzieję, że nawiążą do najwspanialszego występu polskiej pary w całej żużlowej historii. Pułkownik się uparł 11 lipca 1971 roku 22-letni Jerzy Szczakiel i o 8 lat starszy Andrzej Wyglenda rzucili żużlowy świata na kolana. Wygrali z kompletem punktów, dystansując m.in. murowanych faworytów do złota Nowozelandczyków, którzy przyjechali wówczas na Górny Śląsk w składzie: Barry Briggs - Ivan Mauger. Ten pierwszy miał już wówczas na koncie cztery tytuły indywidualnego mistrza świata, a Mauger dwa (potem dołożył cztery następne - przyp. red.). Tak jak przed tegorocznym Speedway of Nations trener Rafał Dobrucki miał dylemat czy zaryzykować i postawić na nieprzepadających za sobą dwóch najlepszych polskich zawodników: Zmarzlika i Janowskiego, tak wielka debata co do składu była 50 lat temu. Wielu kibiców spodziewało się, że reprezentacyjny duet stworzą zawodnicy rybnickiego ROW-u: Andrzej Wyglenda i Antoni Woryna. Pułkownik Rościsław Słowiecki, ówczesny przewodniczący Głównej Komisji Sportu Żużlowego uparł się jednak by parę z 30-letnim Wyglendą stworzył późniejszy indywidualny mistrz świata (1973) Jerzy Szczakiel. - Pułkownik uparł się na Szczakiela i tyle. Do dziś nie wiem dlaczego. Równie dobrze mógł pojechać Woryna, bo był wtedy w wielkiej formie - wspomina Wyglenda. Ówczesny indywidualny brązowy medalista mistrzostw świata po decyzji kierownictwa polskiej kadry był ponoć niesamowicie wściekły, a w jakim był gazie pokazał trzy dni wcześniej i trzy dni później, wygrywając dwa turnieje Złotego Kasku w Tarnowie i Bydgoszczy. Podczas finału par był tylko rezerwowym bez prawa startu, bo pewnie tylko spotęgowało jego rozgoryczenie. Szczakielowi nawet siano nie zaszkodziło Wyglenda zupełnie nie był przekonany do pomysłu stworzenia pary ze Szczakielem. - On nie miał wtedy doświadczenia. Nie umiał utrzymać krawężnika. Uważałem go za zawodnika nieobliczalnego na torze. Jedyne z czego go pamiętałem, to z faktu, że parę lat wcześniej we Wrocławiu wsadził mnie w ogrodzenie i złamałem przez niego rękę. W ogóle razem nie jeździliśmy, nie było takich okazji. Był tylko moim rywalem - wspominał po latach Wyglenda. Jego obawy były słuszne, bo Szczakiel nie dość, że spóźnił się na trening przed zawodami dwie godziny(!), usprawiedliwiając się tym, że musiał pomóc zebrać mamie siano z pola, to podczas zajęć omal nie wpakował rybniczanina w płot! - Byłem przerażony jego jazdą. Nie wierzyłem, że może z tego wyjść jakiś sukces, prędzej kontuzja. Powiedziałem pułkownikowi, że coś z tego może być tylko pod jednym warunkiem, że ja będę startował z pierwszego i drugiego pola i trzymał krawężnik, a Szczakiel z trzeciego i czwartego i będzie operował tylko zewnętrznej części toru. Na szczęście pan Słowiecki zgodził się na takie rozwiązanie - powiedział Wyglenda. Wyglenda obstawiał krawężnik, Szczakiel szalał przy płocie To co wydarzyło się podczas finałowych zawodów, przeszło najśmielsze oczekiwania. Polacy zdeklasowali rywali. Obaj fantastycznie startowali, a potem Wyglenda pilnował wewnętrznej, a Szczakiel szarżował po orbicie. Wszystkie biegi wygrali podwójnie, solidarnie zdobywając po 15 punktów. Dopiero 11 lat później, w 1982 roku ich wielki wyczyn powtórzyli Amerykanie: Bobby Schwartz i Dennis Sigalos. Ich poszczególne biegowe zwycięstwa nie były jednak tak okazałe jak biało-czerwonych. Wyglenda ze Szczakielem większość wyścigów kończyli z przygniatającą przewagą. Wyzwaniem był dla nich tylko przedostatni pojedynek, z Nową Zelandią. Kapitalnie rozegrał go jednak doświadczony Wyglenda, który po starcie przyblokował Barry’ego Briggsa, dzięki czemu Szczakiel mógł się napędzić pod płotek i pognać po zwycięstwo. Wyglenda zaś musiał pokazać pełen swój kunszt żużlowy, przez cztery okrążenia konsekwentną jazdą po krawężniku, powstrzymując zaciekle atakującego rywala. - Jurek obstawiał płot, aż deski się trzęsły jak jechał. Natomiast Andrzej krawężnik i środek toru. On nie był płociarzem, a przy krawężniku jechał znakomicie i szybko. Był dobry technicznie, umiał tak motocykl na łuku ustawić, żeby nie wytracić prędkości - opowiadał po latach o wyczynach kolegów, były reprezentant Polski i wieloletni jej trener, Marek Cieślak. Pieniędzy na dom zabrakło - Wygrać start i jechać z przodu - to mnie specjalnie nie bawiło. Znacznie ciekawsze było wyprzedzenia na dystansie. W finale wiedziałem jednak, że muszę dobrze startować, bo rywale byli klasowi i potem trudno byłoby ich potem gonić na trasie - przyznał Wyglenda, który za mistrzostwo świata nie dostał zbyt wiele. - Plotki krążyłem, że zbudowałem sobie z nagrody dom, bo zacząłem budować w 1970 roku. Wprowadziłem się jednak dopiero po 7 latach, więc trochę mi tych pieniędzy zabrakło - ze śmiechem przyznał Wyglenda. - Kwotę za złoto w parach pamiętam do dziś. Dostaliśmy do podziału dokładnie 5555 złotych. Było to bardzo niewiele (średnie miesięczne zarobki wynosiły wówczas około 1800 złotych - przyp. red.). Gdyby działacze nas nie oszukiwali, a premię wypłacono w dewizach, wtedy można by było zarobić - dodał. Zmarzlik, Janowski i Miśkowiak też się za ewentualne złoto w Manchesterze nie dorobią. Do podziału będą mieli około 130 tysięcy złotych. Zyskają coś jednak znacznie cenniejszego. Osiągną coś na co polski żużel czeka od 50 lat!