- O zdarzeniu wiem tyle, co przeczytałem w mediach - mówi nam Piotr Baron, trener Fogo Unii Leszno, były zawodnik złotej Sparty. - Nasze drogi po karierze się rozeszły, straciliśmy kontakt. Pamiętam go jednak jako wrażliwego człowieka. Szkoda tego, co się stało. Aresztowany mistrz ze Sparty za kolegami skoczyłby w ogień - Cztery lata temu uścisnęliśmy sobie dłoń na imprezie organizowanej przez Spartę i tyle - dodaje Zbigniew Lech, który z Krzysztofem J. jeździł w parze. - Kiedyś jednak było inaczej. Nasza drużyna to była jedna wielka rodzina. Jeden ze drugim wskoczyłby w ogień. Krzysiek też. To były jednak inne czasy. Spędzaliśmy ze sobą całe dnie. O 10 rano przychodziliśmy do klubu, potem była kawa i praca przy sprzęcie. - Jakim on był zawodnikiem? Dobrym, mistrzem Polski - odpowiada Lech. - Nie zawsze miał farta. Czasem nie jechał, czasem trafił do drugiej drużyny. Wtedy jednak nikt nie miał gwarancji startów zapisanej w kontrakcie. On się musiał bić z kolegami na treningu o skład. Na tych treningach to iskry leciały często dużo większe niż na meczach. Jak powiedziałem, nie zawsze tę wewnętrzną rywalizację wygrywał, ale był dla tamtej drużyny kimś bardzo ważnym. Janusz Kołodziej, były dziennikarz, wspomina Krzysztofa J., jako takiego niepokornego ducha. - To jest pierwsze stwierdzenie, które ciśnie mi się na usta, jak pytacie o Krzyśka. Typ niepokorny. Na torze to on był bardzo zadziorny, miał charakter. Miał bardzo dobre starty. Pamiętam, że jak Sparta kiedyś pojechała do Anglii, to on tam furorę zrobił. Anglicy go zobaczyli i od razu chcieli go brać. Tłumaczono im, że on miał średnią, która ledwo przekraczała zero, ale Anglicy się nim zachwycili. Prokuratura mówi o libacji i zrzuceniu kolegi ze schodów Kołodziej, jak inni, wie i czytał o tragicznym zdarzeniu z udziałem Krzysztofa J. - I jestem w szoku, bo on mi do tego nie pasuje. Więcej nie powiem. Mnie tam nie było, nie wiem - kwituje. Prokuratura we Wrocławiu o zdarzeniu mówi tyle, że w trakcie libacji pobiło się dwóch panów, a jeden z nich miał zepchnąć tego drugiego ze schodów. Jako podejrzanego zatrzymano byłego 51-letniego sportowca. - Żużel znowu jest popularny w ogólnopolskich mediach. Szkoda tylko, że przy okazji takich tragedii. Jakże żal tego pana, który straciił życie. Dramat. Krzysiek był moim zawodnikiem w Sparcie. Jako menago miałem z nim pewne problemy, ale jesteśmy kolegami, a każdy grzesznik zasługuje na wysłuchanie - napisał na Facebooku Bartłomiej Czekański, dziennikarz Tygodnika Żużlowego, były menadżer Sparty. Do żużla trafił przez infekcję oka Krzysztof J. po zakończeniu kariery zniknął z mediów. Kiedy jednak sporadycznie zabierał głos, to zawsze z wielką radością wracał do czasów, gdy był jednym z zawodników złotej Sparty. W rozmowie ze sport.pl podkreślał, że klub był nastawiony na kibiców, którzy mogli w każdej chwili przyjść na stadion i mieli żużlowców na wyciągnięcie ręki. Chwalił nieżyjącego już menadżera Ryszarda Nieścieruka. W wywiadzie dla pobandzie.pl podkreślał, że miał świetny wpływ na zespół i zawodników. Miał na nich sposób. Opowiadał, że stając do biegu z mistrzami, nie mają się koncentrować na nazwiskach, lecz na kolorach kasków. Mają nie myśleć, z kim jadą. Do żużla trafił za namową lekarza klubowego. Na początku lat 80-tych zapisał się do sekcji rajdowej. Jeździli bez gogli. - Nie raz dostawało się gałęzią po oczach - mówił dla pobandzie.com.pl. - Jedną z takich zetknięć zakończyło się infekcją. Lekarz powiedział: "Ja ci synku to oko wyleczę, ale ty idź lepiej na żużel". W 1988 roku zadebiutował w zawodach ligowych. 5 lat później zdobył ze Spartą pierwsze złoto. Potem dwa kolejne. On sam jednak mówił, że te dwa kolejne nie smakowały tak samo, jak ten pierwszy, że zmieniła się władza w klubie, że nie było tego "feelingu", że złota drużyna zaczęła się wypalać. On sam wkrótce dał sobie spokój z jazdą. Nie przestał jednak kochać żużla. Chodził na mecze, oglądając je miał na plecach te same ciarki, co wtedy, gdy stawał pod taśmą. Teraz przed nim trudna rozmowa z prokuratorem.