Opisując na portalu społecznościowym sezon 2014/2015 użył pan między innymi sformułowania "dziwny". Co konkretnie miał pan na myśli? Zbigniew Bródka: - Po sukcesie olimpijskim ciężko było wszystko perfekcyjnie zorganizować pod kątem przygotowań do sezonu poolimpijskiego. Pojawiło się mnóstwo zaproszeń na rozmaite spotkania, a ja starałem się wszędzie jeździć, z każdym kibicem porozmawiać, zrobić zdjęcie, uścisnąć dłoń. Jestem mądrzejszy o pewne doświadczenia i dziś, gdybym mógł cofnąć czas, nieco inaczej bym postępował. Ale to już nauka na kolejny sezon. Muszę nauczyć się odmawiać, chociaż ja mam taki charakter, że chciałbym dalej jeździć po wszystkich szkołach, firmach itd. Konieczne jest wyznaczenie priorytetów, tak jak to było przed igrzyskami w Soczi. Nie schowam się przed fanami i mediami, lecz na wszystko musi być "czas i miejsce". Muszę dokonywać bardziej świadomych wyborów. Sponsorzy ustawiali się w kolejce do Zbigniewa Bródki? - Z kilku propozycji, wybrałem tylko dwie: Spółdzielni Mleczarskiej z Łowicza i firmy Zelmer. Z innych rezygnowałem, bo albo nie odpowiadały mojemu wizerunkowi, albo dana firma tak naprawdę nie miała pomysłu na współpracę. Komu pan odmówił? - Na przykład jednej z kampanii piwowarskich. I nie chodzi o to, że jestem przeciwnikiem reklamowania alkoholu, tylko o podejście do sprawy. Muszą pasować do siebie dwie strony. Ja nie jestem typowym produktem reklamowym i nie zgadzam się na pewien sposób działania. Jeśli jest on fajny, naturalny, wtedy możemy działać. Nie wykluczam w przyszłości reklamowania piwa, lecz na innych zasadach. Czy politycy zgłaszali się do pana? Mistrz olimpijski miał być "twarzą" którejś z partii? - Przed jesiennymi wyborami odebrałem sporo telefonów, z różnych ugrupowań politycznych, ale raczej z prośbą o poparcie, niż włączenie mnie na którąś z list. Póki jestem czynnym sportowcem, wykluczam jakąkolwiek działalność w polityce. A za kilka lat? Być może jako posłowi łatwiej będzie powalczyć o halę lodową w Polsce. - Gdybym w ten sposób mógł pomóc łyżwiarstwu szybkiemu, to co innego. Ale musiałbym wcześniej zdobyć doświadczenie, bowiem wchodzenie do Sejmu bez żadnego przygotowania nie ma większego sensu. Minęło 14 miesięcy od sukcesu olimpijskiego, a zadaszonego toru łyżwiarskiego wciąż nie widać. - Powoli, powoli, ale coś się dzieje, wybrany został projekt toru na warszawskich Stegnach. Czekam teraz aż zaczną powstawać mury. Zdaję sobie sprawę, że taka inwestycja potrzebuje pozwoleń, jeszcze bardziej pieniędzy, ale niech wreszcie coś zacznie się dziać w mocniejszym tempie. Najważniejsze osoby w kraju zapewniały, że taki tor powstanie, więc będę cierpliwie czekał. Mam nadzieję, że się doczekam zanim zakończę karierę. Aktywność pozasportowa mistrza olimpijskiego mocno wpłynęła na przygotowania i wyniki w ostatnich miesiącach? - Jestem świadomy, że tych wszystkich spotkań było zbyt dużo, zwłaszcza w okresie do września, kiedy wchodziłem w sezon zimowy. Wiem teraz, że nie wszystko da się pogodzić i każdego zadowolić, chociaż sprawia mi to dużo radości i satysfakcji. Ale jeśli chodzi o rezultaty sportowe, największy wpływ miała jednak uraz mięśnia przywodziciela. Równie dobrze do kontuzji "przeciążeniowej" mogło dojść przed igrzyskami w Soczi... - A wtedy nie byłoby złotego medalu olimpijskiego. My, sportowcy, latami do tego stopnia eksploatujemy organizmy, aby podnieść wydolność, że pewnym momencie ciągle balansujemy na granicy odniesienia kontuzji. To cienka linia, którą łatwo przekroczyć. Mimo kłopotów zdrowotnych, kilka występów w sezonie miałem udanych i one motywuję mnie do dalszej ciężkiej pracy. Ani razu nie stanął pan jednak na podium. - Ale szóste miejsce na 1500 m w mistrzostwach świata w holenderskim Heerenveen to wartościowy rezultat. Z kolei w wielobojowych MŚ w Calgary poprawiłem rekordy życiowe na 500 i 5000 m. Mieliśmy kilka fajnych startów z Konradem Niedźwiedzkim i Jankiem Szymańskim w drużynie. Nie było wcale tak źle, jak się niektórym wydaje. To rok poolimpijski, do kolejnych igrzysk są trzy lata. Wszechstronność nie jest jakąś przeszkodą? Startuje pan na dystansach od 500 do 5000 m plus rywalizacja zespołowa. - Z każdego dystansu wyciągam coś pod kątem najmocniejszej konkurencji, czyli 1500 m. Szybkość z 500 i 1000 m, wytrzymałość z 5000 m, sporo daje mi też drużynówka. Tak się szykowałem do igrzysk w Soczi, tak też pozostanie do olimpiady w Korei Płd. Kwiecień jest spokojniejszym miesiącem dla panczenistów. Jest pan po czy przed urlopem? - Przez cały sezon jestem w rozjazdach, więc mogę nadrobić zaległości rodzinne, pobyć z żoną i córkami. Za dwa tygodnie kadra wybiera się na zgrupowanie rowerowe na Majorkę, więc może uda mi się zabrać moich najbliższych. Urlop polegający na leżeniu na plaży nie wchodzi w grę, w ogóle bym nie odpoczął. Wolę pojechać z rodziną i pochodzić po górach. W rodzinnych Domaniewicach się nie nudzę, gdyż mam co robić w domu, poza tym wciąż pracuję w straży pożarnej. Dyżur trwa 24 godziny, zawsze coś się dzieje. Poza tym nadrabiam zaległości w szkole pożarniczej w Częstochowie, gdzie podwyższam kwalifikacje i mam nadzieję, że niebawem będę młodszym aspirantem. Plan przygotowań do sezonu 2015/2016 jest ustalony? - Pierwsze wejście na lód mamy zaplanowane w połowie lipca w niemieckim Inzell, zaś miesiąc później udajemy się do Calgary na trzytygodniowe zgrupowanie. To nowość, bo wcześniej nie jeździliśmy latem do Kanady na jeden z najszybszych torów na świecie. Wybór padł na Calgary także dlatego, że właśnie tam rozpocznie się kolejny sezon i dobrze jest "poczuć" lód. Rozmawiał: Radosław Gielo