Maciej Słomiński, INTERIA: Najważniejsza impreza dla pani zawodniczek i zawodników była rok temu - to zimowe igrzyska olimpijskie w Pekinie, następne w Cortina d’Ampezzo dopiero za trzy lata. Czy to znaczy, że obecny sezon jest czasem prób, eksperymentów, a wynik niekoniecznie jest najważniejszy? Urszula Kamińska, trenerka polskiej kadry narodowej w short-tracku: - Niezależnie od rangi na każde zawody niecierpliwie czekam, to jest sprawdzian umiejętności moich zawodników i recenzja naszej pracy. Chcę zobaczyć jakie efekt przyniósł proces treningowy, który faktycznie trochę zmieniliśmy, próbujemy nowych elementów, by sprawdzić jaki przynoszą efekt. Nasz sport rozwija się w sporym tempie, zawodnicy jeżdżą coraz szybciej, dlatego musimy próbować szukać nowych rozwiązań. Ten sezon pokazał, że idziemy we właściwym kierunku, zmiany przyniosły wymierne rezultaty, pozytywnie pokazaliśmy się na zawodach Pucharu Świata. Nie możemy się zatrzymywać, musimy obserwować zmiany i trendy jakim ulega nasza dyscyplina. Odpowiadając na pytanie: tak, ten sezon w pewnym sensie jest eksperymentalny. Te dwa sezony po igrzyskach będą tymi, w których pozwolimy sobie na "kontrolowane szaleństwo", żeby zobaczyć co przynosi efekt, a co nie. Do startu w mistrzostwach Europy zgłoszeni zostali Paweł Adamski, Łukasz Kuczyński, Michał Niewiński, Diane Sellier i Neithan Thomas, a Mateusz Mikołajuk będzie pierwszym rezerwowym. W Gdańsku wystartują kobiety: Natalia Maliszewska, Nikola Mazur, Hanna Sokołowska, Kamila Stormowska i Gabriela Topolska. - W naszej reprezentacji mamy grupę zawodników zróżnicowanych wiekowo. Każdy potrzebuje innej stymulacji, mamy zawodników na początku drogi, mamy też zawodniczkę, która odniosła wiele sukcesów. Myślę o Natalii Maliszewskiej, najbardziej doświadczonej spośród osób z nami trenujących. Może to zabrzmi dziwnie - cele dla moich zawodniczek i zawodników są inne, ale takie same, jest nim medal igrzysk olimpijskich. Jeden ma więcej, a drugi mniej w plecaku, z którym wędrują przez czterolecie, które rozdziela igrzyska. Jedni w czołówce są, drudzy dopiero się do niej dobijają. Miejmy nadzieję, że ci którzy dopiero są na początku kariery, uwolnią ogromny potencjał i wspólnie będziemy się cieszyć z sukcesów na mistrzostwach Europy. Padło nazwisko Natalii Maliszewskiej - czy ona wciąż jest głodna sukcesów? - Natalia ma bardzo wysoki poziom motywacji. Ma tą rzadką umiejętność, że nawet nie będąc w szczytowej formie jest w stanie osiągnąć dobry wynik. Dla niej ten sezon był zupełnie inny niż poprzednie. Wszystko przez traumę, która ją spotkała na igrzyskach w Pekinie (pozytywny wynik testu na koronawirusa, który uniemożliwił start - przyp. red.). Głównym jej celem było odzyskanie radości z jazdy na łyżwach. To jest również mój cel numer jeden - chcę widzieć szczęśliwą, uśmiechniętą dziewczynę, taką jak podczas zawodów o Puchar Świata. Nie tylko medal mnie cieszy, ale jej dobre samopoczucie. W dzisiejszych czasach jest trochę tak, że obojętnie jak, byleby mówił i nie przekręcali nazwiska. Dzięki niefajnym, wręcz dramatycznym zdarzeniom z Pekinu z udziałem Maliszewskiej o waszej dyscyplinie usłyszał cały kraj. Być może wszystko jest po coś i paradoksalnie w długim dystansie tamte zdarzenia pomogą short trackowi? - Wolałabym, żebyśmy się promowali złotymi medalami. Dzisiejszy świat rządzi się specyficznymi prawami, ja się trochę buntuję wewnętrznie, że nasza dyscyplina kojarzy się z testami na obecność koronawirusa w organizmie. Natalia przez całe życie napotykała przeszkody na drodze do sukcesów. Zawsze dawała z siebie wszystko i jeszcze trochę. Bardzo było mi przykro, kiedy w Pekinie jej test na obecność COVID-19 okazał się pozytywny, zwłaszcza że nic nie wskazywało, że jest chora. Ona sama już nie chce o tym mówić. Zamknęła rok 2022, otwarła następny. - Nie dziwię się jej, to było ogromne rozczarowanie. Być może wszystko jest po coś, być może Natalia musi się jeszcze bardziej postarać? Musi znów uwierzyć i wyjść z tej batalii zwycięsko, co wzmocni ją nie tylko jako sportowca, ale również jako człowieka. Umiejętność poradzenia sobie z tak wielkim rozczarowaniem jest czymś bardzo dużym, nie wszyscy potrafiliby to zrobić. Jest dużo tematów do przepracowanie, to co się przydarzyło Natalii jest jednym z nich. To jest kolejny kamień do jej plecaka, jak wejdzie z nim na górę, będzie miała piękne widoki. Mistrzostwa Europy w short tracku w Gdańsku w dniach 13-15 stycznia Czy rozmawiacie z Natalią o kolejnych igrzyskach, czy to jest zbyt daleki horyzont czasowy? - Nie musimy o tym rozmawiać, wiemy że jest to nasz główny cel. Medal był naszym celem w Pekinie, te plany się nie zmieniły a przesunęły. Trenujemy po to, żeby otworzyć worek medalowy w Cortina d’Ampezzo, żeby ci którzy są dziś zuchami na kolejnych igrzyskach byli już harcerzami. Stosując nazewnictwo harcerskie, trzeba zdobywać kolejne sprawności: medal na mistrzostwach Europy, świata, Pucharze Świata, wreszcie ma igrzyskach. Nie chodzi o to, by zdobyć medal z przypadku, chodzi o kontynuację. Zwycięstwa dają potwierdzenie, że to co robię jest właściwe, że wspinam się po schodkach we właściwym kierunku. Co decyduje o sukcesie w short tracku? - Poziom na szczycie naszej dyscypliny jest bardzo wyrównany. Umiejętności techniczne są podobne, dlatego decydują sprawy taktyczne oraz mentalne, umiejętność osiągnięcia właściwego poziomu motywacji i mobilizacji. Każdy zawodnik jest inny i boryka się z różnymi problemami natury psychologicznej, zawodnicy mogą być przemotywowani albo wprost przeciwnie. Diane Sellier nie mógł startować w polskich barwach w Pekinie, ale nic nie stoi na przeszkodzie by wystartował w mistrzostwach Europy w Gdańsku. - Diane otrzymał zwolnienie z federacji francuskiej i może reprezentować nasz kraj na mistrzostwach świata, Europy i Pucharze Świata. Niestety, nie zdążyliśmy wyrobić mu paszportu na Pekin. Sallier oddaje całe serce będąc naszej reprezentacji, dzięki rywalizacji poziom całej drużyny poszedł w górę. Na stronie Polskiego Związku Łyżwiarstwa Szybkiego jesteście państwo umieszeni razem z Gregorym Durantem jako trenerzy reprezentacji Polski w short-tracku. Czy jest tak że pani zajmuje się kobietami, a on mężczyznami? Jak wygląda wasz podział obowiązków? - Jesteśmy równoprawnymi trenerami, każdy ma 50 proc. decyzyjności, jesteśmy odpowiedzialności za przygotowanie całej kadry narodowej. Dyskutując, polemizując, możemy się tylko rozwinąć. Myślę, że to jest zdrowe, musimy być otwarci na dyskusje i zdanie drugiej osoby, tylko to prowadzi do postępu. Gdybyśmy tylko sobie przytakiwali efektem byłaby stagnacja. W tym sezonie dołączyła do nas Natalia Czerwonka, była panczenistka, która pomaga nam w przygotowaniach i uczy się fachu trenerskiego. Jaka jest wasza relacja z długim torem? Wasza dyscyplina jest młodsza i bardziej efektowna, więcej się dzieje. Przyszło mi do głowy porównanie, że short track jest młodszą i bardziej atrakcyjną siostrą panczenów. Co pani na to? - Mam skalę porównawczą, trenowałam obie dyscypliny. Zaczęłam od short tracku, przeszłam na długi tor. Uważam, że nasza dyscyplina jest piękna, a to dlatego że nieprzewidywalna. Nasz sport jest piękny przez bezpośredni kontakt z rywalem. To jest widowisko. Czasem jedzie ośmiu zawodników i do ostatniego wirażu nie wiadomo kto wygra. Każdy kto przyjdzie na mistrzostwa Europy będzie chciał wracać. Panczeny są sportem wymiernym - albo zawodnik jest dobry albo nie. U nas szkopuł polega na tym, żeby popełnić mniej błędów. Oczywiście przygotowanie fizyczne musi być tip top, tak samo taktyka. Białystok jest polskim biegunem zimna i stolicą polskiego short tracku. Pochodzi z niego Natalia Maliszewska, stamtąd jest też pani. Jaka jest tajemnica białostockiego ośrodka? - Mój pierwszy trener, Janusz Bielawski był prekursorem short tracku w Polsce. Pamiętam, jak zaczynałam jeździć i odbywały się zawody tzw. "błękitnej sztafety" na poziomie miejskim, makroregionalnym i krajowym. Zainteresowanie w Białymstoku było tak duże, że pan Janusz zwrócił się do miasta, żeby wyposażyło szkołę w 10 par łyżew. Prezydent miasta był tak przychylny, że podarował dwa razy tyle. Tak się zaczęła historia short tracku w Polsce. Janusz Bielawski był pasjonatem, nieraz do 3 w nocy przygotowywał lodowisko przed szkołą, gdy o 8 zaczynały się lekcje, Niesamowity człowiek, pasjonat. W 1994 r. powstała klasa o specjalności short track w Szkole Mistrzostwa Sportowego. Wydaje się, że nasz sport ma ciekawą perspektywę, została stworzona struktura, która działa i przynosi efekty. Trenerami najczęściej są zawodnicy, którzy osiągali znakomite wyniki. Powinniśmy iść drogą Holandii, która jest mekką łyżwiarstwa szybkiego, tam nie ma problemów z naborem zawodników do klubów. Jestem z Białegostoku, jestem w short tracku od początku tej dyscypliny w Polsce. Ten sport jest moją pierwszą i prawdziwą miłością, a taka trwa wiecznie i nigdy się nie kończy. Za co pani kocha short track? - Za to, że jest nieprzewidywalny, że jest adrenalina i kontakt z przeciwnikiem, że czuje się wiatr we włosach. W ogóle zachęcam do uprawiania sportu, bo to uczy życia. Faktycznie, nie znam osoby po AWF, która by sobie nie poradziła i byłaby z życia niezadowolona. - Sportowcy po karierach świetnie odnajdują się na rynku pracy. Są uniwersalni, są w stanie przystosować się do każdych warunków, umieją dążyć do celu, pomimo przeszkód. Sport daje wartości, które pomagają w życiu. Jaki wynik medalowy w mistrzostwach Europy będzie dla pani satysfakcjonujący? - Nie lubię wróżyć z fusów, wiadomo że chciałbym jak najwięcej sukcesów i usłyszeć Mazurka Dąbrowskiego. Wiem, że moi zawodnicy są gotowi, co pokazali na zawodach Pucharu Świata. Jeśli utrzymają ten poziom, będzie dobrze. Musimy pamiętać, że na imprezie rangi mistrzowskiej, konkurencja będzie ogromna. Jeśli na mistrzostwach Europy nie osiągniemy tego co chcemy, nie opuścimy rąk, a zabierzemy się do jeszcze mocniejszej pracy. Tak się mówi: zwycięstwa cieszą, a porażki uczą. - Ja to znam inaczej: porażki trzeba zapominać szybko, a zwycięstwa jeszcze szybciej. Po to, żeby pracować jeszcze lepiej i dokładniej, żeby osiągnąć jeszcze lepszy wynik sportowy. Rozmawiał Maciej Słomiński, INTERIA