Nasza znakomita przed laty panczenistka nie ma złudzeń. - W Soczi o wysokie lokaty będzie niezmiernie trudno. My chyba nie zdajemy sobie sprawy, jak w innych krajach podchodzi się do rywalizacji olimpijskiej. To zdecydowanie najważniejsze zawody. Dla każdego ze sportowców z Zachodu to szansa na ustawienie sobie życia. Medal olimpijski otwiera niewyobrażalne możliwości podpisania kontraktów sponsorskich, czy zaplanowania dalszej kariery. To zupełnie inny poziom niż u nas. Najbardziej mnie jednak wkurza rozbujałe ego społeczeństwa. Domagamy się medali od Kowalczyk, Stocha czy panczenistów, nie zdając sobie sprawy, z jaką skalą trudności przyjdzie im się zmierzyć - mówi zdecydowanie. Żeńska sztafeta najbliżej medalu Najbliższe jej sercu są panczeny. Ten sport pokochała i niemalże przez 15 lat utrzymywała się w światowej czołówce. Zdaniem Apoloniusza Tajnera w tej dyscyplinie mamy szanse na trzy medale. - Możemy liczyć na Zbigniewa Bródkę oraz męską i żeńską sztafetę - zapowiadał niedawno szef polskiej misji olimpijskiej. Według Ryś-Ferens na podium powinny stanąć tylko panie. - To chyba najsłabiej obsadzona konkurencja. Startuje tylko osiem drużyn. Dużo zależeć będzie od losowania, ale jeśli naszym dziewczynom się poszczęści, to powinny być w najlepszej trójce - przekonuje. Siłą naszej drużyny jest wyrównany skład. - Nie ma u nas gwiazd, tylko trzy średnie zawodniczki. To bardzo ważne w biegu drużynowym, żeby panczenistki były w miarę na równym poziomie. Wtedy łatwiej jest odnieść sukces - podkreśla. Ryś-Ferens nie bardzo wierzy w podium Zbigniewa Bródki. Nie przekonuje jej również fakt, że nasz panczenista to zwycięzca Pucharu Świata z poprzedniego sezonu. - No i co z tego? W kontekście Soczi nie ma to najmniejszego znaczenia. Wielu zawodników starty między igrzyskami traktuje tylko jako ostrzejszą formę treningu i szykuje się tylko na ten jeden moment. Oczywiście, wierzę w umiejętności Zbyszka, ale to turniej olimpijski. Tutaj trzeba być przygotowanym na 1200 proc. Fart zdarzył się tylko raz w historii, kiedy złoto zdobył Wojtek Fortuna. W innych przypadkach to nie działa. Z pozostałych dyscyplin Ryś-Ferens najwięcej szans daje Justynie Kowalczyk. - Na jej sukces pracuje sztab ludzi. Co do skoczków to nie mam przekonania, czy któremuś z nich uda się stanąć na podium, choć bardzo bym tego chciała. Jak najdalej od ceremonii otwarcia Ryś-Ferens to najbardziej utytułowana przedstawicielka łyżwiarstwa szybkiego w naszej historii. W swoim dorobku ma aż 83 tytuły mistrza Polski i 50 ustanowionych rekordów kraju. Dwadzieścia jeden razy stawała na podium mistrzostw świata i Europy. Pomimo czterech startów na najważniejszej imprezie czterolecia, nigdy nie przywiozła ze sobą medalu z igrzysk. - To moja porażka jako sportowca, ale nie rozpaczam z tego powodu. Z perspektywy czasu wiem, że panczeny dostarczyły mi znakomitej przygody. Przeżyłam coś cudownego, do dziś kontaktuję się przez Facebooka ze znajomymi z całego świata. Wspominamy stare czasy - rozpoczyna swoją historię o olimpijskich startach. Dla startujących w Soczi Polaków ma jedną radę - trzymać się jak najdalej od ceremonii otwarcia. Ryś-Ferens opowiada o igrzyskach w Innsbrucku w 1976 roku, na które jechała jako pewna kandydatka do zajęcia miejsca na podium, a wielu widziało ją już ze złotym medalem na szyi. Nie były to oczekiwania wzięte z powietrza. Dwa lata przed IO w Innsbrucku w słynnym alpejskim kurorcie Cortina d'Ampezzo stała się główną bohaterką mistrzostw świata juniorek. Wygrała biegi na 1000 i 3000 metrów, zdobyła srebrny medal na 1500 m i triumfowała w wieloboju! W 1975 roku na tej samej imprezie zdobyła dwa złota na 1500 i 3000 m, a na mistrzostwach świata seniorek była druga na 1500 m. W Innsbrucku start zakończył się totalną klapą. Jej zdaniem zaważyły dwie sprawy. - Przede wszystkim niemiłosiernie wymarzłam na ceremonii otwarcia. Stałam na mrozie dwie lub trzy godziny. Moje mięśnie były twarde jak kamienie, a tymczasem ja powinnam leżeć nogami do góry i wypoczywać. Startowałam potem na jeszcze trzech igrzyskach, ale na ceremonię otwarcia już nigdy nie poszłam! - stanowczo dodaje. Zawiodły wtedy także przygotowania. - Praktycznie wszystkie najlepsze zawodniczki przygotowywały się na jednym wysokogórskim obozie. Kosiłam rywalki jak chciałam, ale nasz lekarz zdecydował, żeby jechać do Innsbrucku tydzień przed początkiem igrzysk. Pozostałe dziewczyny zostały w górach do samego końca. To w połączeniu z przemarznięciem na ceremonii otwarcia załatwiło sprawę - podkreśla. W 1976 roku tylko na 1500 m uplasowała się w pierwszej dziesiątce zajmując 8. miejsce. - Byłam murowaną faworytką, ludzie się dziwili, że się nie załamałam, ale ja tylko zacisnęłam pięści - mówi Ryś-Ferens. Olimpijska klątwa Warto zwrócić uwagę, że wtedy zawody w łyżwiarstwie szybkim rozgrywane były na otwartym stadionie. Niekorzystne warunki atmosferyczne pozbawiły bohaterkę tej historii medali także na kolejnych igrzyskach w Lake Placid i Sarajewie. Tak było podczas amerykańskich igrzysk w 1980 roku. - Podczas swojego najważniejszego startu na 1500 m zmarzłam jak cholera. Już stałam na starcie, a tymczasem mój bieg z niewiadomych przyczyn został opóźniony o kilka dobrych minut. Pomimo tego, że owinęłam się kocem, to bardzo wychłodziłam swój organizm - opowiada. Znów medal przeszedł koło nosa. O jeszcze większym pechu Ryś-Ferens może mówić w kontekście swojego startu w Sarajewie, cztery lata później. Wszystko przez decyzję działaczy, którzy nie wyrazili zgody na jej wyjazd Stanów Zjednoczonych w 1983 roku. - Zdaje się, że odbywały się tam punktowane zawody w wieloboju. Efekt był taki, że podczas igrzysk w Sarajewie startowałam w słabszej grupie - kontynuuje. A jak się okazało, miało to kluczowe znaczenie. Pierwsza grupa ścigała się przy znakomitych warunkach, w idealnej pogodzie. Ryś-Ferens musiała czekać na swój start kilkadziesiąt minut, bo trwała przerwa na czyszczenie lodu. - Zaczął padać śnieg. Lód był o wiele wolniejszy - dodaje. Mimo tego dojechała do mety z piątym czasem, po raz kolejny do medalu niewiele zabrakło. Zła karta miała się odwrócić w Calgary. Tutaj pogoda nie mogła już przeszkodzić, bo po raz pierwszy w historii panczeniści rywalizowali w zamkniętej hali. - Podium miało być uwieńczeniem mojej kariery. Byłam wtedy znakomicie przygotowana. Na 5000 m jechałam po pewny medal. Startowałam jako ostatnia i do tego w 13. parze jechałam sama. Do ostatniego okrążenia wydawało się, że nic nie odbierze mi srebrnego medalu. Nagle poczułam, jakby mi ktoś podciął mi nogę. Nie wiedziałam, co się dzieje. Nie była to kontuzja, ale po prostu nie byłam w stanie dłużej jechać. Łyżwiarki z NRD zamiast iść do domu odpoczywać, obserwowały mój bieg do końca. Na pewno nie życzyły mi dobrze i czekały na moje potknięcie - mówi. Pomimo upadku dojechała do mety z rekordem Polski, ale marzenia o podium po raz kolejny wzięły w łeb. Zła energia Ryś-Ferens wierzy, że zdobycie olimpijskiego medalu po prostu nie było jej dane. - Byłam nawet w tej sprawie u wróżki, która powiedziała, że nie miałam stanąć na podium podczas igrzysk ani razu i nic w tej sprawie nie dało się poradzić - przekonuje. Nasza jedna z najlepszych panczenistek w historii musiała też zmagać się z rywalkami, które nagminnie sięgały po niedozwolone środki. - Prym wiodły w tym zawodniczki z NRD. Cały świat nazywał je koksiarami, a jednak nigdy na niczym ich nie przyłapano. To było wręcz niesamowite, jakie wyniki osiągały. Często po zawodach zdarzało się, że Norweżki czy Szwedki klepały mnie po plecach, mówiąc, że dla nich jestem najlepsza, bo z "czystych" zawodniczek jeżdżę najszybciej. To marna dla mnie pociecha, bo przecież nie zdobyłam olimpijskiego medalu - mówi nasza rozmówczyni. Pomimo tego, pani Erwina nie oddałaby worka zdobytych przez siebie medali za jeden krążek olimpijski. - Nie było mi to dane, ale energia, którą wytworzyłam, nie poszła na marne. Ona została gdzieś skumulowana i z jej pokładów korzystają teraz nasi panczeniści. Mam nadzieję, że pomoże im w odniesieniu sukcesu - dodaje. Dumna Polka Blisko piętnaście lat startów na całym świecie nauczyło bohaterkę tej historii jednego. - Możemy być dumni z tego, że jesteśmy Polakami - wyraźnie podkreśla. - Naprawdę, nie powinniśmy mieć żadnych kompleksów, bo mamy ogromne pokłady mądrości, inteligencji czy moralności. Jesteśmy wybitnym narodem, jednym z nielicznych na świecie. Jako zawodniczka nie dawała sobie w kaszę dmuchać. Jeśli ktoś miał jakieś uwagi do naszego kraju, Polka od razu przywoływała go do pionu. - Najbardziej bali się mnie Holendrzy, którym często zdarzało się zgrywać. Myśleli, że jak u nas jest komuna, to nie ma kin czy teatrów, a po ulicach biegają białe niedźwiedzie. Niektórzy podśmiechiwali się, że na zawody czy zgrupowania przyjeżdżałam pociągiem. Podpuszczali mnie też miejscowi dziennikarze, dopytując się, dlaczego tak często przyjeżdżam do Holandii na treningi. Nie usłyszeli jednak ode mnie dobrego słowa. Tłumaczyłam, że tutaj są świetne wiatry i łatwiej jest wytrenować kondycję - kontynuuje z uśmiechem. Zupełnie inaczej niż teraz wyglądały relacje między zawodnikami. - Mimo wszystko byliśmy wszyscy trochę jak rodzina. Po zawodach często spotykaliśmy się w jednym miejscu, Szwedzi wyciągali gitarę, śpiewali piosenki. Ja byłam jedyną przedstawicielką bloku wschodniego, bo sportowcy z NRD i ZSSR mieli zakaz rozmów z zawodnikami z Zachodu. Często byłam jednak pośrednikiem i tłumaczem, bo znakomicie znałam angielski i rosyjski. Najczęściej dochodziło do transakcji wymiennych. Amerykanie wymieniali zegarki na kawior. Teraz sport bardzo się zmienił. Trochę zazdroszczę zawodniczkom sprzętu, z którego mogą korzystać. Ja miałam ciężkie skórzane buty z potężnymi płozami. Nie to co teraz. Pomimo tego, że nie ma u nas krytego toru, to i tak o wiele łatwiej uprawiać łyżwiarstwo szybkie niż za moich czasów - kończy. Autor: Krzysztof Oliwa