- Jesteśmy potęgą w sportach zimowych. Jak słyszę to zdanie, trochę chce mi się śmiać. Nie zazdroszczę niczego skoczkom czy Justynie Kowalczyk, ale wkurza mnie to, jak jesteśmy traktowani - rozpoczyna swoją opowieść Kupczyk. Kasa, kasa, a właściwie brak kasy. Wokół tego obraca się historia polskich bobslejów. Kupczyk przekonał się o tym jak nikt inny. Właśnie jedzie na piąte swoje igrzyska. Po co? - Na przekór wszystkim. Startując w Soczi pokazuję "wała" wszystkim, którzy rzucali nam kłody pod nogi. To moje kolejne igrzyska, a ja cały czas czuję się jak ubogi krewny. Gdybym jeździł dla innego kraju i miał taki sprzęt, jak światowa czołówka, to na pewno osiągnąłbym lepsze wyniki, a może i nawet zdobywałbym medale. Ale jestem Polakiem i to ten kraj będę reprezentował - rozkręca się. Trzeba załatwić płozy Choć brzmi to niewiarygodnie to jedną z pierwszych spraw, jaką Kupczyk będzie musiał załatwić w Soczi, to zorganizowanie nowych płóz do naszego boba. - Od Niemców nie mam szans niczego kupić, ale Łotysze może będą mieć jakiś sprzęt na sprzedaż, zgodzą się na płatność w ratach i nam go udostępnią? Ale i tak będą to płozy, na których oni już jeździć nie chcą - opowiada Kupczyk. Ale jak to? Na najważniejszą imprezę czterolecia bez odpowiedniego wyposażenia? A gdzie pomoc związku? Kasa z PKOl-u? - Możemy zapomnieć. Po prostu nie ma na pieniędzy. Choć pewnie są, ale nie dla nas - dodaje Dawid Kupczyk. Łotysze już raz służyli pomocą. - Na mistrzostwach Europy startowaliśmy na pożyczonych od nich płozach i zajęliśmy dziewiąte miejsce, najlepsze w historii naszych startów. Zresztą Niemcy też już pomagali Kupczykowi, ale było to dawno temu. W 2003 roku podczas mistrzostw świata juniorów nasi zachodni sąsiedzi pożyczyli naszym... swojego boba. - Nie transmitowała tego żadna telewizja, więc nie było żadnego problemu. Zakleiliśmy tylko ich flagę i pojechaliśmy, a że był to znakomity sprzęt, to zrobiliśmy drugi czas i zdobyliśmy srebrny medal - wspomina. Brzmi to niewiarygodnie, ale ciągłe problemy tak zahartowały naszych bobsleistów, że taka historia w ogóle nie robi na nich wrażenia. Nieudolny związek Kto za to odpowiada? Podziałem kasy zajmował się Polski Związek Sportów Saneczkowych. - A oni preferowali saneczkarzy. Dostawaliśmy dużo mniejsze pieniądze, mimo tego, że koszty naszych zgrupowań są większe. Trzeba więcej zapłacić chociażby za transport - rozpoczyna wyliczankę Kupczyk. Dopiero pod koniec stycznia Polski Związek Sportowy Bobslei i Skeletonu został przyjęty do PKOl-u, ale wcale nie zmieniło się na lepsze. Jak utrzymuje Kupczyk zaczęło się od samych wpadek. - Przede wszystkim nie udało się otrzymać dofinansowania z ministerstwa. I to nie z powodu złego wniosku, ale władze PZSBiS nawet nie przygotowały odpowiednich dokumentów - mówi najstarszy polski olimpijczyk. Jak twierdzi, problemem było nawet pomalowanie boba i dostarczenie odpowiednich strojów. - W końcu udało się, ale kosztowało nas to mnóstwo niepotrzebnych nerwów - uzupełnia. Jak na razie 36-latek usłyszał tylko od nowych władz, że jest już za stary i powinien dać sobie spokój z bobslejami. Ale wcześniej było jeszcze gorzej. - Po igrzyskach w Vancouver zmieniły się władze, które bardzo mocno obcięły nam dotacje. Na zawody jeździliśmy bez treningu - kontynuuje. To oczywiście odbijało się na wynikach. Trudno jednak, aby poziom był wysoki. W bobslejach praktycznie nie ma żadnej rywalizacji. Kupczyk jest jedynym pilotem, a rozpychających także nie ma za wielu. - Nie istnieje żaden system szkolenia. Startuje nas tylko pięciu. Brakuje szerokiej kadry, więc nie ma żadnej rywalizacji. Działacze zamiast zapewnić nam odpowiednie warunki, opowiadają mrzonki o konieczności budowy lodowego toru. Zwróciłby się pewnie za sto lat, chyba że nagle postawiono by u nas tak mocno na bobsleje jak kilkanaście lat temu na skoki - zauważa pilot naszej załogi bobslejowej. Przygotowania? Jakie przygotowania! Aby odpowiednio przygotować się do sezonu, potrzeba około 750 tysięcy złotych. Kupczyk: - My dostajemy około 400 tysięcy i to jeszcze na całą dziesięcioosobową ekipę. Tomasz Majewski startuje sam i ma do dyspozycji około dwa miliony. Dysproporcję widać gołym okiem - kontynuuje. - Zaczynając przygotowania zastanawiamy się, czy w ogóle uda nam się pojechać na jakieś zgrupowanie. Decyzje często zapadają w ostatniej chwili. Nagle jest zielone światło, pakujemy się i wyjeżdżamy. Żadnego spokoju psychicznego czy planowania. Totalna partyzantka... Uczestnik czterech igrzysk olimpijskich absurdalnymi historiami sypie jak z rękawa. Na przykład ta z zeszłego sezonu, kiedy mieli jechać na zgrupowanie do Norwegii. Kupczyk: - Wynajęliśmy i zapakowaliśmy już samochody, opłacono prom i nagle przyszedł sygnał, że nie jedziemy, bo nie ma kasy. Udało się wyjechać dopiero tydzień później, ale sporo pieniędzy i tak już przepadło, bo nie można było odwołać samochodów, czy przebukować biletów na prom - opowiada bez wzruszenia. Norwegia to najczęstsze miejsce wypadów "Biało-czerwonych". Jest tam bardzo dobry tor i do tego tani w użytkowaniu. Za pięćdziesiąt ślizgów płaci się tyle, co w Niemczech za kilkanaście. W bobslejach wielką rolę odgrywa sprzęt. Najbardziej doskwiera brak wspomnianych już wcześniej odpowiednich płoz. - W porównaniu z innymi krajami jesteśmy na poziomie Rumunii, czyli jakoś tak w środku stawki, choć szczerze mówiąc końca za nami już nie ma. Od paru lat mamy ten sam sprzęt, nie nadążamy za nowinkami technicznymi, a przecież tu o wszystkim decydują setne sekundy. Te niuanse w wyposażeniu mają ogromne znaczenie - opowiada Kupczyk. Ale i tak byłoby jeszcze gorzej, gdyby nie pomoc AZS-u AWF-u Katowice i prof. Zbigniewa Waśkiewicza. - Z ich środków został cztery lata temu kupiony bobslej. Koszt dobrego sprzętu to wydatek około 50 tysięcy euro. My nigdy nie mieliśmy takich pieniędzy do dyspozycji. Ten, którym jeździmy teraz, kosztował 30 tysięcy. Na nasze prośby do związku, aby dołożyć trochę kasy i kupić nowy, usłyszeliśmy, że przecież mamy taki sprzęt, jaki sami sobie wybraliśmy. Dzięki Waśkiewiczowi jeszcze jeździmy. Gdyby nie on, po Vancouver już skończylibyśmy. Może nie wygrywamy, ale cały czas jesteśmy blisko czołówki - podkreśla uczestnik igrzysk w Nagano, Salt Lake City, Turynie i Vancouver. Profesjonalizm? Owszem Kupczyk: - Oczywiście, jesteśmy profesjonalistami, choć nikt z nas nie dostaje za uprawianie sportu kasy. Przy tym, co robimy, ciężko podjąć normalną pracę. Jeśli ktoś podejmie pracę na etacie, to nie pojedzie na zgrupowanie albo nie przyjdzie na trening. Ja utrzymuję się z własnej firmy, niewielkiego salonu fitness, za który de facto odpowiada żona. Treningi do nowego sezonu rozpoczynają już w połowie marca. - Tak robią najlepsi i my nie chcemy im ustępować. Dla rozpychającego podstawą są przygotowania letnie. Zresztą, tak naprawdę wszyscy musimy pracować niemal cały rok, ale często trafiamy na ściany w postaci braku środków finansowych. Brak jakichkolwiek wynagrodzeń skutkuje tym, że młodzi niechętnie lgną do uprawiania bobslejów. - Co możemy zaproponować? Wielkie nic. Ewentualnie hasło: "przyjedź do nas, będziesz się użerał tak samo jak my". Z drugiej strony to sport, który wymaga dużego zaangażowania. Nie chodzi tu tylko o treningi, ale też o pracę nad bobem. Cały czas jest w nim coś do poprawienia - wylicza nasz reprezentant. Mimo to przed igrzyskami w Soczi prawie się udało wzmocnić skład. Niewiele brakowało, a biało-czerwone barwy reprezentowałby Alexander Kopacz. - To rozpychający z Kanady, ale z polskimi korzeniami. Trochę za późno zorientowaliśmy się w przepisach. Wystartował w Pucharze Ameryki w barwach Kanady i na ten sezon był już spalony - mówi z żalem Kupczyk. A bardzo przydałby się "Biało-czerwonym". Trenował futbol amerykański i jest bardzo szybki i ciężki. A to niezmiernie ważne. Bob musi mieć odpowiednią stałą wagę. Nasi zawodnicy są zbyt lekcy i pojazd musi być dociążony około 40 kilogramami. To bardzo dużo. Rozpędzić i pokierować Zadaniem rozpychających i pilota jest jak najmocniejsze rozpędzenie boba na pierwszych pięćdziesięciu metrach. - Dlatego właśnie w Stanach i Kanadzie spora grupa bobsleistów trenowała wcześniej futbol amerykański, a w Europie lekką atletykę - tłumaczy Kupczyk. Podobnie było z bohaterem tej historii. - Od ósmej klasy uprawiałem biegi. Jako kadet byłem wicemistrzem Polski w biegu na 800 metrów. Awansowałem nawet do reprezentacji, ale na studiach nie za bardzo mi już szło bieganie. Do tego nałożyła się zmiana trenera i zdecydowałem się na zmianę dyscypliny - wspomina. W bobslejach zaczynał jako rozpychający. Po igrzyskach w Salt Lake City został pilotem. Tak opowiada o swojej roli: - Przed każdym startem najpierw oglądam dokładnie tor i szukam najszybszej linii do zjazdu. Potem powtarzam ją sobie w głowie. Kierowanie bobsleja polega na pociąganiu za linki, od siły mojego ruchu zależy, jak bardzo bob skręci. Są to minimalne ruchy, bo mocne pociągnięcie spowodowałoby wyhamowanie boba. To trochę tak jak z kierowcą rajdowym. Wszystko dzieje się bardzo szybko, trzeba jechać na pamięć i mieć świadomość, że najmniejszy nawet błąd może wiele kosztować. Czy bywa niebezpiecznie? Owszem, w tym sezonie nasza załoga już raz zaliczyła upadek. Najgroźniejszy był jednak ten sprzed kilku lat, po których Kupczyk roztrzaskał staw obojczykowo-barkowy: - Myślałem, że już się nie pozbieram, ale po paru dniach miałem tak wielką chęć do powrotu do pełnej sprawności, że nic nie mogło mnie powstrzymać. Jak będzie w Soczi? Polacy wystartują w dwójkach i czwórkach. Kupczyk marzy o miejscu w pierwszej dziesiątce, ale taki wynik byłby sporą sensacją. Przed pierwszym ślizgiem w Soczi jest jeszcze sporo do poprawy. - Patrząc na nasze starty przed igrzyskami, to teraz zaczynamy z najniższego pułapu. Na szczęście mamy jeszcze trochę czasu, więc będzie okazja, aby jeszcze poprawić mankamenty. Zwłaszcza musimy popracować nad startem. Kiedyś ruszaliśmy z piątym czy szóstym czasem na świecie. Wtedy jednak nie mieliśmy odpowiedniego sprzętu. Teraz boba mamy średniej klasy, ale szwankuje pierwsze pięćdziesiąt metrów - przyznaje. Zapewne byłoby lepiej, ale tutaj znów słychać tą samą śpiewkę. - Start to kwestia wytrenowania, ale ciężko nam to odpowiednio wypracować, skoro za często nie mamy dostępu do tzw. ścieżek startowych. Dochodzi do tego, że musimy zgrywać się w sezonie, a to już jest za późno - dodaje. A faktycznie było kiepsko. Kupczyk zaliczył jeden z najgorszych początków sezonu w historii swoich startów. Regularnie nie wchodził do dwudziestki Pucharu Świata, zawody najczęściej kończył na jednym przejeździe. W rankingu od początku sezonu raczej spadał, aniżeli notował awans. Efektem nie najlepszej formy było to, że "Biało-czerwoni" wywalczyli nominacje olimpijskie dopiero w ostatniej chwili. - Jak jesteśmy kopani, to cały czas się podnosimy. Wbrew pozorom nie zniechęca nas to, tylko dodaje energii, aby zagrać wszystkim na nosie. Widać to było właśnie w tym sezonie, kiedy udało nam się odbić od sportowego dna. Po pierwszej bardzo słabej części sezonu, nieźle radziliśmy sobie w Pucharze Europy i przez dobry start w Pucharze Świata zapewniliśmy sobie start na igrzyskach. Zazdrosny? Nie, wkurzony! - Nie chcę, żeby myślano, że cały czas użalam się nad swoim losem. Po prostu wkurza mnie to, co dzieje się w zimowych sportach. Nie mogę się pogodzić z tym, że zawsze mamy pod górkę, na każdym kroku rzuca się na nam kłody pod nogi. Tak jest od lat. Nawet jak Małysz w Nagano ledwo załapał się do pięćdziesiątki, to i tak mógł liczyć na o wiele większą pomoc niż my - wali prosto z mostu. W Soczi Kupczyk będzie chorążym naszej kadry. Nie traktuje tego jednak jako nagrody: - Wiem, jak to wyglądało. Mocniejsze związki chciały wstawić swojego człowieka. Wszyscy odmówili, ja byłem jakimś dziesiątym wyborem i w końcu zwrócono się do mnie. Zgodziłem się, bo to zaszczyt dla mnie i całej dyscypliny. Jestem trochę jak ostatni Mohikanin - na przekór wszystkim jadę na piąte igrzyska. Jak dociągnę do kolejnych to będę rekordzistą. - Nikt jeszcze nie był na sześciu igrzyskach olimpijskich. Zobaczymy, czy pozwolą nam na to władze i czy znajdą się jakiekolwiek środki. W tym momencie nie ma zawodnika, który mógłby mnie zmienić, mimo tego, że jestem już za stary, co od jakiegoś czasu wypominają mi działacze - kończy Dawid Kupczyk. Krzysztof Oliwa