Oskar Kwiatkowski trzykrotnie w tym sezonie stawał na podium Pucharu Świata w slalomie gigancie równoległym. W tym dwukrotnie na jego najwyższym stopniu podium. Do tego, by wywalczyć Małą Kryształową Kulę w tej konkurencji zabrakło mu zaledwie 10 punktów. W rozmowie z Interia Sport zdradził, co mogło być przyczyną słabszego startu w ostatnich zawodach w Rogli. Choroba odebrała Małą Kryształową Kulę Polakowi? "Byłem cieniem samego siebie" Tomasz Kalemba, Interia Sport: Zanotował pan kolejny znakomity sezon. Od kilku lat jest widoczny progres, a teraz do tego został pan pierwszym polskim mistrzem świata w snowboardzie. Oskar Kwiatkowski: - To jest rzeczywiście coś niesamowitego. Oczywiście dążyłem do tego, by być najlepszym na świecie, ale nie sądziłem, że to nastąpi już w tym sezonie. W światowej czołówce jestem już wprawdzie od kilku sezonów. Brakowało mi jednak czegoś, by dominować, a w tym sezonie tak właśnie było w slalomie gigancie równoległym. I to nie jest tylko moja opinia. Zyskałem pewność siebie i na mistrzostwa świata pojechałem bardzo mocny. Tam dopiąłem swego. Do kolejnego sukcesu zabrakło bardzo niewiele. Wystarczyło zgromadzić 10 punktów więcej i miałby pan Małą Kryształową Kulę za slalom gigant równoległy. - W sytuacji, w której Andreas Prommegger był dziewiąty w ostatnich zawodach, które wygrał Roland Fischnaller, to wystarczyło mi zająć 21. miejsce. Wtedy to ja dostałbym Małą Kryształową Kulę. To jest jednak sport. Niestety przed startem w Rogli się pochorowałem i tam byłem tylko cieniem samego siebie. Jechałem jednak na maksa. Może zawiodła strona mentalna? Nie wiem. Mój przejazd był naprawdę dobry, ale na cztery bramki przed metą nagle odpadła mi krawędź. Stanąłem w miejscu. Stało się jasne, że nie będzie mnie w drugim przejeździe. A może przeszkodziła długa przerwa pomiędzy mistrzostwami świata a kolejnym startem w Pucharze Świata? - Po sukcesie w Bakuriani trochę razem z Olą Król pojeździliśmy po mediach. Nie zaprzeczę. Potem jednak mieliśmy zgrupowanie w Centralnym Ośrodku Sportu w Zakopanem, gdzie przygotowywaliśmy się do startu w Pucharze Europy w Suchem. Wszystko wyglądało w porządku. Radziłem sobie też z rozgłosem, jaki pojawił się po tym, jak zostałem mistrzem świata. Z nadzieją jechałem do Rogli, bo lubię ten stok. Niestety choroba pokrzyżowała szyki. Naprawdę nie czułem się dobrze. "Szczeniaczek" wśród gwiazd Przed panem w "generalce" slalomu giganta równoległego znaleźli się 42-letni panowie. Przy nich jest pan "szczeniaczkiem". - To prawda. Dopiero za kilka tygodni skończę 27 lat. Zresztą Fischnaller powiedział mi, że jeszcze mam czas na to, by zdobywać Kryształowe Kule. On właśnie sięgnął po siódmą w swojej karierze. Po pierwszą sięgnął w wieku 33 lat. Nie mam się zatem co spieszyć, bo wszystko jeszcze przede mną. Wygląda na to, że to sport dla starszych panów? - Doświadczenie w snowboardzie ma ogromne znaczenie. I nie chodzi tutaj tylko o technikę jazdy, ale też o wiele detali. Ważny jest odpowiedni dobór sprzętu. Trzeba się w niego wjeździć, ale też wiedzieć, kiedy najlepiej się on sprawuje, a kiedy zaczyna być coraz bardziej zużyty i przez to coraz wolniejszy. Na deskach, które wybieramy przed sezonem, jeździmy potem całą zimę. One są smarowane i serwisowane i w sezonie są jeszcze szybsze niż w czasie testów. Do tego wszystkiego trzeba mieć wyczucie, a to nabywa się wraz z kolejnymi latami. Teraz inaczej już patrzę na to wszystko, a w wieku Fischnallera i Prommeggera jeszcze inaczej będę patrzył. Wyobraża pan sobie występy w Pucharze Świata w wieku 42-43 lat? - Gdyby ktoś zapytał mnie o to dwa-trzy lata temu, to powiedziałbym, że nie ma szans na to w naszym kraju. Odkąd jednak mam etat w wojsku, to nie muszę myśleć o swojej przyszłości. Mam spokojną głowę i mogę się skupiać tylko na sporcie, a nie na tym, by ciułać pieniądze na emeryturę. Można powiedzieć, że w końcu stałem się zawodowym sportowcem. Na Zachodzie od wielu lat tak to wygląda. - Zgadza się. Tam sportowcy są na etatach w służbach mundurowych, kiedy tylko kończą 18 lat. To jest dla nich normalne. U nas na szczęście też to zaczyna świetnie działać i to przekłada się na wyniki. Oskar Kwiatkowski myśli o Kryształowej Kuli Został pan mistrzem świata w slalomie gigancie równoległym i w tej konkurencji walczył też o Małą Kryształową Kulę. Co jednak trzeba zrobić, by być bardziej uniwersalnym zawodnikiem? Jednak w slalomie równoległym, w którym jest większa dynamika, spisuje się pan słabiej? - Nasze przygotowania są ukierunkowane na slalom gigant równoległy, bo to jest olimpijska konkurencja. W to idziemy na maksa, a slalom równoległy traktujemy trochę po macoszemu. Nie trenujemy go tak dużo. Mamy jednak głód jazdy w slalomie równoległym. W nim są mniejsze prędkości, ale jest za to większą częstotliwość skrętów. Jestem mocno zbudowany i raczej dość pewnie prowadzę długą deskę gigantową. W slalomie nie liczy się tak bardzo docisk krawędzi, tylko trzeba przekładać deskę pod sobą. W przyszłym sezonie nie ma głównej imprezy, więc kluczowe będzie to, by poprawić jazdę w slalomie równoległym. Dzięki temu będzie szansa powalczyć nawet o Kryształową Kulę. Po 18 latach do Polski zawitał Puchar Europy w snowboardzie. Jest szansa na to, że pojedziecie kiedyś w naszym kraju w Pucharze Świata? - To nam się marzy. Mamy też stoki, na których można byłoby zorganizować takie zawody. Niemcy organizują Puchary Świata w slalomie równoległym na początku i końcu sezonu, bo nie mają stoków pod slalom gigant równoległy. I te stoki w Winterbergu i Berchtesgaden to są tak naprawdę takie ośle łączki. Spokojnie zatem można byłoby w Polsce zrobić zawody Pucharu Świata w slalomie równoległym, choć giganta też pewnie bylibyśmy w stanie. Mocno trzymam kciuki i wierzę w to, że kiedyś będzie ten Puchar Świata u nas. Organizacja zawodów Pucharu Europy była w porządku? - Było niesamowicie. Idealnie. Wyszło tak, jak sobie wymarzyliśmy. Wyglądał to wszystko tak, jak w Pucharze Świata. Nawet była transmisja. Jest przyszłość w polskim snowboardzie? - Zdecydowanie. Kiedy ja chodziłem do Szkoły Mistrzostwa Sportowego, to była nas siódemka snowboardzistów. Tylu, ilu trener mógł zmieścić w busie. Teraz jest 24 w SMS. To pokazuje, jak ta dyscyplina poszła u nas do przodu. Do tego SMS ma teraz znakomite warunki do tego, by prowadzić szkolenie. Myślę, że w przyszłości doczekamy się naprawdę wielu znakomitych zawodników i zawodniczek. Tym bardziej że przez całą zimę spokojnie mogą trenować na miejscu, bo są ku temu warunki. Wierzę w nich bardzo. Mam nadzieję, że z Olą będziemy dla nich drogowskazem, bo skoro chłopak z Białego Dunajca został mistrzem świata, to dlaczego ktoś inny nie mógłby tego dokonać. Ludzie chcą sobie robić z nim zdjęcia Dociera już do pana, że dokonał czegoś wyjątkowego? Na ulicy wołają za panem "mistrzu"? - Nie ukrywam, że jak robię zakupy na Podhalu, to ludzie chcą sobie zrobić ze mną zdjęcia. Po tym złotym medalu mistrzostw świata stałem się bardziej rozpoznawalny i czuję to na każdym kroku. To jest dla mnie nowa sytuacja. Niedawno ruszałem na przejażdżkę motocyklem i na ulicy koło domu w Białym Dunajcu zaczepili mnie turyści z pensjonatu obok. Pytali, czy jestem tym mistrzem świata w snowboardzie? Odpowiedziałem, że nie, ale zaraz sąsiadka krzyczała, że żartuję sobie. I tak wpadła kolejna sesja zdjęciowa. Jakim motocyklem pan jeździ? - Enduro. Bmw gs 800. Dla to podstawowy środek transportu. Na Podhalu często są korki, a tak udaje mi się w prosty sposób ominąć. W lecie motocykli i rower to podstawa. W tym czasie prawie w ogóle nie wsiadam do samochodu. Trafił do snowboardowego nieba. "Strasznie się wzruszyłem" Teraz odpoczynek po sezonie? - Właśnie nie. Niebawem jadę do Szwajcarii odebrać deski Oxess, a potem ruszamy na lodowiec w Austrii, by testować sprzęt. Muszę iść z duchem czasu i testować nowości, by w kolejnym sezonie było jeszcze lepiej. Dzięki tytułowi mistrza świata trafiłem do Pro Teamu firmy produkującej deski. To daje mi możliwość dostępu do nowości, ale też sprawia, że otrzymam ten sprzęt za darmo. Kiedy dostałem informację o tym, że właściciel chce mnie widzieć w Pro Teamie, to strasznie się wzruszyłem. Zawsze marzyłem o tym, by znaleźć się w takiej sytuacji. Finansowo chyba ten sezon wypadł nieźle dla pana? - Jeszcze tego wszystkiego nie podsumowałem (nagrody w PŚ otrzymuje 10 najlepszych snowboardzistów, zwycięzca dostaje 12 375 franków szwajcarskich, to jest ok. 58 tysięcy złotych - przyp. TK). Nie ukrywam jednak, że mam duże potrzeby, bo mieszkam razem z rodzicami i chciałbym w końcu się usamodzielnić. Niestety ceny mieszkań są teraz kosmiczne. Nie zarobiłem pewnie na tyle, by coś sobie kupić, ale na pewno jestem bliżej tego celu. Mam nadzieję, ze uda się też pozyskać indywidualnego sponsora, bo zaczęły spływać oferty. Tyle lat uprawia pan snowboard, ale takich warunków, jakie macie w ostatnich latach chyba nie było? - To prawda. Właściwie mamy wszystko, czego nam potrzeba. Mamy świetny sztab i od razu pojawiły się znakomite wyniki. Ostatnio Polski Związek Narciarskich przysłał nam też ogromne paczki z kartkami, które możemy rozdawać kibicom. Czegoś takiego nigdy wcześniej nie było. Rozmawiał - Tomasz Kalemba, Interia Sport