Olgierd Kwiatkowski, Interia: Jest pan zaskoczony wynikami Maryny Gąsienicy-Daniel w tym sezonie? Wysokie miejsca w Pucharze Świata, teraz 12. pozycja w kombinacji na mistrzostwach świata, ćwierćfinał w slalomie równoległym. Tomasz Stanek, trener narciarstwa alpejskiego w Niemieckim Związku Narciarskim: To utalentowana dziewczyna. Można się było tego spodziewać. Żałuję, że te wyniki przyszły tak późno. Gdybyśmy w Polsce mieli wypracowany system szkolenia i finansowania w narciarstwie alpejskim taka zawodniczka odnosiłaby sukcesy kilka lat wcześniej. A kontuzje? Może one miały większy wpływ na to, że tak długo czekała na dobre rezultaty? - W pewnym sensie kontuzja jej pomogła. Miała dużo czasu na odpoczynek, stała się głodna sukcesu, bardziej zmotywowana i cierpliwa. W Pucharze Świata to jedyna Polka ze znaczącymi osiągnięciami. Dlaczego tylko ona? - Jako jedyna ma ten komfort finansowy. Polski Związek Narciarski zapewnił jej indywidualne finansowanie. Dzięki temu stworzyła profesjonalne zaplecze z trenerem Marcinem Orłowskim. Ma spięty budżet. Pozostali zawodnicy z innych kadr nie mają tego komfortu, ale też Maryna zasłużyła sobie na to wynikami. Wspomniałem o talencie, ale też trzeba uwzględnić specyfikę konkurencji. Polakom łatwiej jest osiągnąć sukces w konkurencjach technicznych takich jak slalom czy gigant. W zjeździe trzeba wyjeździć setki kilometrów. Trzeba jeszcze więcej pieniędzy, czasu i warunków. Widać było w kombinacji, że Maryna w zjeździe jest dużo słabsza. Dlaczego od lat w polskim narciarstwie alpejskim nie możemy doczekać się spektakularnych wyników. Mamy je już w tenisie, dyscyplinie, która również wymaga ogromnych nakładów finansowych i jest konkurencyjna uprawiana przez miliony ludzi na całym świecie? - To bardzo trudny sport i trzeba długo inwestować w zawodnika, żeby to przyniosło efekty. Po zakończeniu wieku juniora młodszego w konkurencjach kobiecych potrzeba około sześciu lat profesjonalnego treningu, żeby doczekać się wyników, czyli pierwszej 30-tki Pucharu Świata, u panów nawet 10 lat. W Polsce są dobre programy dla dzieci i młodzieży. Do kategorii juniora młodszego mamy wyniki i system działa. Rodzice płacą, wiedzą ile, ale potem następuje gwałtowny wzrost wydatków. Trzeba całkowicie poświęcić się temu sportowi, jeździć i trenować na lodowcach, czasami bardzo daleko. Ale cały świat jeździ. My jesteśmy pokrzywdzeni dodatkowo tym, że nie mamy bazy zimowej. Musimy się przemieszczać, a każdy kilkugodzinny przejazd samochodem dla narciarza to problem. Noga potrzebuje po takich podróżach dwóch-trzech dni regeneracji. Wyniki w polskim narciarstwie alpejskim to jeden wielki przypadek. Podczas wykładu jaki pan wygłosił dwa lata temu w Zakopanem podczas "Konferencji trenerów szkolenia olimpijskiego" mówił pan o tym, że w Niemczech świadomie postawiono na narciarstwo alpejskie, bo ta dyscyplina ma też tę zaletę, że nakręca gospodarkę. - Narciarstwo alpejskie jest sportem masowym. Aby go uprawiać ludzie kupują strój, sprzęt narciarski, płacą za podróże, hotele, za bilety na wyciągi. To pobudza gospodarkę. Im więcej wydają, tym lepiej dla kraju. W Polsce na nartach jeździ 4 miliony ludzi. To dużo, ale myślę, że sukces Maryny Gąsienicy-Daniel powiększyłby to grono. Dlatego w Polsce powinno się więcej inwestować w tę dyscyplinę sportu, a przynajmniej przekazywać jej więcej pieniędzy, które się znajdują w budżecie PZN. Tymczasem wiele milionów przekazanych od spółek Skarbu Państwa wydaje się na skoki narciarskie. Ale ludzie w Polsce chcą oglądać skoki narciarskie. - Skoczkowie działają profesjonalnie, mają sukcesy, ale to nie jest sport masowy. Kibic tej dyscypliny nie pójdzie na skocznie, nie kupi nart, żeby skakać. Jedynie kupi szalik, czapeczkę, grzańca i bilet na zawody PŚ. Z wielu względów rozwój takiej dyscypliny jak narciarstwo alpejskie powinien być priorytetem. O tym samym - w kontekście biegów narciarskich - często mówi Justyna Kowalczyk. - I ja się z panią Justyną zgadzam. Narciarstwo biegowe też jest sportem masowym. 1,5 miliona Polaków biega na nartach i będzie chciało biegać. Panuje moda na sport. Ludzie chcą być fit. Mamy teraz mistrzynię świata juniorek w narciarstwie klasycznym. To jest na szczęście tańszy sport niż narciarstwo alpejskie. Z pewnością warto w niego inwestować. Wróćmy do Niemiec, gdzie nadal pracuje pan jako trener narciarstwa zjazdowego. Niemcy mają dobrych skoczków i też odnoszą sukcesy w tej dyscyplinie. - Po jednym z sezonów kiedy Sven Hannavald i Martin Schmitt zdobywali medale, wygrywali zawody Pucharu Świata wewnątrz niemieckiego związku doszło do sporu. Trenerzy skoków zarzucali prezesowi Niemieckiego Związku Narciarskiego nadmierne wydatki na narciarstwo alpejskie, które wtedy znajdowało się w kryzysie. W Nagano niemieccy alpejczycy zdobyli dwa medale, w Salt Lake City - jeden, a w Turynie żadnego. Ale prezes nie dał się przekonać. Podał wyliczenia, ile ta dyscyplina przynosi korzyści i jaki pozytywny ma wpływ na gospodarkę. Niemcy mocno finansują alpejczyków, ale ich związek jest sprywatyzowany. Budżet na sport wyczynowy wynosi 30 milionów euro, z czego 98 procent środków pochodzi z działalności własnej, a reszta z dotacji państwowych. Taki model trudno byłoby naśladować w Polsce. Co może pomóc polskiemu narciarstwu alpejskiemu? - W tej chwili najbardziej medal Maryny Gąsienicy - Daniel na mistrzostwach świata albo za rok na igrzyskach w Pekinie. Łatwiej wtedy będzie przekonać władze PZN do dotacji na ten sport. Za rok są wybory w PZN. Potrzebne są zmiany, przyjście ludzi, którzy znają się na zarządzaniu, tak by wypracować sprawiedliwy model dzielenia pieniędzy w tym związku. Rozmawiał Olgierd Kwiatkowski