Maciej Słomiński, INTERIA: Złoty medal igrzysk olimpijskich, który zdobył pan w Soczi 10 lat temu, był niespodzianką, ale na pewno nie sensacją. Jechał pan jako jeden z faworytów na dystansie 1500 metrów. Zbigniew Bródka, złoty medalista IO w Soczi w 2014 r.: - Zgadza się, byłem jednym z szerokiego grona 12 faworytów do medali, natomiast na pewno nie spodziewałem się, że zdobędę złoto. Wiedziałem, po co jadę na igrzyska, dodatkowo podbudowały mnie mistrzostwa świata w Soczi na rok przed igrzyskami, gdzie stawałem na podium. To dało mi podstawy, by myśleć o medalu, o którym głośno nie mówiłem, ponieważ w życiu wolę coś robić niż o tym mówić. Czy pamięta pan, co czuł, gdy po biegu Holendra Koena Verweija pojawił się czas o trzy tysięczne sekundy gorszy od pana? To oznaczało, że złoty medal zawiśnie na pana szyi. - Jechałem w 17. parze, po mnie były jeszcze trzy pary, teoretycznie mogły mnie wyprzedzić sześciu zawodników. Byłem wtedy w formie i byłem tego świadom. W swoim biegu byłem szybszy od mojego idola Shani Davisa, który był wtedy rekordzistą świata. Wiedziałem, że jadę tak dobrze, że to musi być medal. Nigdy nie zapomnę tego momentu oczekiwania, gdy po biegu Verweija pojawił się ten sam wynik. Cała Polska wtedy zamarła w oczekiwaniu. - Bodaj pięć dni wcześniej obserwowałem zawody na 500 metrów, tam sytuacja była podobna. Wtedy ten dystans był rozgrywany w dwóch przejazdach, o klasyfikacji końcowej decydowała suma czasów. Identyczny czas osiągnęli Michel Mulder i Jan Smeekens - Mulder był pierwszy, a Smeekens drugi, po czym doliczyli tysiączne sekundy i odwrócili nazwiska. Przez chwilę przeszło mi przez myśl, że podobne zdarzenie stanie się moim udziałem. Wierzyłem, że to muszą być moje igrzyska. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że szczęście będzie przy mnie i to ja zdobędę złoto olimpijskie. I tak się stało. Złoty medal zawisł na mojej szyi, a wisienką na torcie było to, że do medalu dodano kawałek meteorytu. Takie krążki otrzymali złoci medaliści tylko z tego dnia igrzysk - z Polaków takie otrzymał Kamil Stoch i ja. Czy to najlepszy moment w pana przygodzie sportowej? A może w całym życiu? - Jeśli chodzi o sport to zdecydowanie. Igrzyska olimpijskie były moim priorytetem, zmieniłem tor z krótkiego na długi, by pojechać do Vancouver. To udało się zrobić, w kolejnych igrzyskach celem był medal. To się udało zrobić, trzeba mieć świadomość, że zostało to poparte ciężką pracą, a droga na olimpijski szczyt jest długa i kręta. Porównując to do innych radości życiowych, mimo że to ciężko klasyfikować, ale równie wielka radość towarzyszyła momentom, gdy na świat przyszły moje córki. Mówi pan o krętej drodze na szczyt, chyba największym ciężarem był wówczas brak krytego toru w Polsce. Holenderscy dziennikarze, gdy słyszeli o okolicznościach pańskiego złota nie dowierzali i myśleli że to jakieś żarty. - Żeby trenować jeździliśmy do Berlina, także do Inzell, bywaliśmy w Holandii. Trenowaliśmy też sporo na otwartych torach w Polsce, wydawało się, że w takich warunkach nie da się zdobyć medalu olimpijskiego. Pamietam, że Holendrom, u których panczeny są sportem narodowym, opadły szczęki, gdy dowiedzieli się, że złoto zdobył strażak i to pracujący na etacie. To była dla nich ujma, że jakiś półzawodowiec wygrał z profesjonalistą, który na wyczyn poświęcił całe swoje życie. Myślę, że to był powód nienawiści, którą żywił wobec mnie mój rywal Koen Verweij. Nie lubił mnie ponieważ sprzątnąłem mu wymarzone złoto sprzed nosa. Mówi pan o nienawiści. To mocne słowo. - Ale dobrze oddające tamten czas. Podczas dekoracji kwiatowej Verweij nie podał mi ręki. Kanadyjczyk Denny Morrison, który zdobył brązowy medal powiedział: "Hej stary, uśmiechnij się, zdobyłeś medal". A on nic, kamienna twarz, on czuł że przegrał złoto, a nie wygrał srebro. Holender dostał mnóstwo pogróżek od Polaków mieszkających w Holandii. Jeszcze w czasie igrzysk Holender, w ramach przeprosin zaproponował, że przewiezie mnie na rowerze po wiosce olimpijskiej. Zgodziłem się bez problemu. 10 lat temu Zbigniew Bródka zdobył złoty medal olimpijski Holendrzy mieli w wiosce rowery, żeby nie tęsknić za domem? - Zawsze je mają ze sobą na igrzyskach. Biorą ze sobą miejskie rowery i dojeżdżają na nich na areny sportowe. W 2018 r. zrobił pan sobie przerwę w karierze, by wrócić do sportu i w 2022 r. pojechać na igrzyska do Pekinu. Taki powrót to osiągnięcie niemal tak wielkie jak zdobycie złota olimpijskiego. - Byłem zmęczony, to był jeden z powodów. W pracy zawodowej nie do końca mi się układało, zdecydowałem się zrobić przerwę, która się trochę przeciągnęła, po tym jak świat zatrzymał się przez pandemię COVID-19. Ustanowiłem sobie za cel igrzyska w Pekinie, trudno o lepszy. Postanowiłem wrócić i jeśli uda się zakwalifikować, po nich zakończyć karierę, którą podsumowałem w autobiograficznej książce pt. "Zbigniew Bródka. Najszybszy strażak świata". W drodze na igrzyska zdobyłem medal w biegu masowym w Pucharze Świata, co mnie ostatecznie przekonało, że droga którą wybrałem jest właściwa. Los spłatał figla, na trzecim obozie we Francji spotkałem się z Koenem Verweijem, umówiliśmy się, że widzimy się w Pekinie. Mnie się udało, jemu niestety nie - nie przeszedł wewnętrznych kwalifikacji. Może gdyby podał rękę w Soczi... - No tak (śmiech). Nie mam do niego żalu. Wtedy powiedział, że moja droga jest dla niego inspirująca, że gdy zobaczył że ja szykuję się do Pekinu, to dało mu dodatkową motywację. Nasi dziennikarze nagrali go na balu mistrzów sportu, gdzie przekazał, że "życzy mi pierwszego miejsca, żebym nie był drugi jak on". Czy jest pan sportowcem spełnionym? - Osiągnąłem to co planowałem. Oczywiście oprócz medali było kontuzje i porażki, były momenty trudne, które udało się przezwyciężyć. Bardzo się cieszę z tego, że jestem strażakiem. Ta praca daje mi wielką satysfakcję, pod koniec kariery nie musiałem się zastanawiać co będę robił potem, z czego się będę utrzymywał, miałem fach w ręku. Uważam, że to ważne dla sportowców. Jestem osobą, która planuje z wyprzedzeniem i 90 proc. moich planów, a może więcej się spełnia. Rozumiem, że planował pan zostanie mistrzem Polski strażaków w kolarstwie? - Kilka razy wygrałem te mistrzostwa rozgrywane przy okazji Tour de Pologne amatorów. Przygotowanie do sezonu panczenistów obejmuje dużo jazdy na rowerze, to na pewno pomaga. Chciałem zapytać o pana zawód. Jest pan strażakiem takim co jeździ na akcje i gasi pożary, czy takim zza biurka? - Jestem zastępcą dowódcy zmiany w jednostce gaśniczo-ratowniczej w Łowiczu. Jestem strażakiem z krwi i kości, który wyjeżdża do zdarzeń. Bardzo cieszy mnie ta praca i daje sporo satysfakcji. Miałem również epizody pracy za biurkiem, ale była to w pewnym sensie praca dorywcza. Jak pan ocenia dzisiejszy stan polskiego łyżwiarstwa szybkiego? Jest o tyle lepiej niż dekadę temu, że macie swój dom - krytą halę w Tomaszowie Mazowieckim. - Szkoda że dopiero teraz, a nie 10 lat temu, niemniej cieszymy się z tego ogromnie. Lada chwila ma zostać oddana do użytkowania kolejna hala w Zakopanem, jest również deklaracja że przykryty dachem zostanie tor warszawski. Wkrótce będziemy mieli trzy hale do toru długiego. Jestem członkiem zarządu Polskiego Związku Łyżwiarstwa, trenowałem zarówno panczeny i short track, znam obydwie dyscypliny od podszewki, staram się, aby moim następcom było jak najlepiej. W międzyczasie fajnie rozwinął się short track. Natalia Maliszewska, Kamila Stormowska, Łukasz Kuczyński regularnie stawali na podium w Pucharach Świata, to dzieje się również w sztafetach. Regularnie organizujemy duże imprezy, to również buduje naszą dyscyplinę. Rozmawiał Maciej Słomiński, INTERIA