INTERIA.PL: Każdy, kto pamięta gigantyczną wspinaczkę podczas Tour de Ski, na tę pionową ścianę, albo jak na dystansie 30 km ścigała się pani w Vancouver z Marit Bjoergen, pomyślał sobie, że po sezonie będzie pani chciała odpocząć, pojechać na jakieś Wyspy Bahama... Tymczasem pani wybrała się na Kamczatkę, na dwa mordercze maratony. Justyna Kowalczyk, najlepsza na świecie biegaczka narciarska: - Tak, ale chciałam spróbować czegoś nowego, bo rzeczywiście była to dla mnie rzecz nowa. I ten ekstremalny, i ten zwykły maraton. A poza tym - co tu dużo mówić - ja naprawdę lubię biegać na nartach. Fajnie, że się sezon już skończył i nie trzeba było znosić już tej presji i obciążenia. Lubię pobiegać tak dla przyjemności. W fajnych widokach, w słoneczku. Wtedy odpoczywam. Jakaś dziwna jestem. Co zrobić... Ten maraton na Kamczatce był dziwny. Trener opowiadał, że nie było wytyczonej trasy, że wywieziono was 60 km od bazy i pokazano tylko kierunek, w którym należy biec. - Jeden z tych maratonów, ten ostatni, który biegłam w niedzielę, nazywa się extreme marathon - to już dużo mówi. Wywieźli nas na wulkan. Tam był hotel i powiedzieli, że na dole, w odległości 60 kilometrów jest finisz. No i sobie biegnijcie. Nie było wytyczonej trasy, ale takie były założenia. Wcześniej o tym wiedzieliśmy, tylko sobie tego nie wyobrażaliśmy. Dużo śniegu, po kolana, zawierucha. Nic nie było widać, a pierwsze 25 kilometrów trzeba było pokonać pod górę. Później trzeba było przejechać pięć kilometrów po skarpie, nad przepaścią. Ja akurat ściągałam narty, zresztą wszyscy ściągali i biegli po prostu. I jeszcze 25 kilometrów na zakończenie, już po prostym odcinku. Panika była tam u góry, bo w pewnym momencie przewróciłam się i zostałam sama. Oczywiście zaraz ktoś do mnie dobiegł i już pracowaliśmy w dwójkę. W sumie ekstremalne doznania. Uprzedziła pani moje drugie pytanie. Czy było ryzyko zabłądzenia? - Niektórzy maratończycy mieli ze sobą krótkofalówki, mieliśmy też telefony komórkowe. Więc w sytuacji naprawdę ekstremalnej wszystko to bym wykorzystała. Mieliśmy obowiązek biegania z plecakami, które mają obciążenia trzy kilo i tam było dodatkowe jedzenie, ubrania. Było więc zabezpieczenie i myślę, że ryzyka zabłądzenia nie było, ale na tych zjazdach robiło się niebezpiecznie. Niektórzy mieli wypadki, łamały im się kijki, nawet ktoś złamał rękę. To była trochę głupota z mojej strony, że to zrobiłam, bo nie wiedziałam tak naprawdę, co mnie czeka. Teraz już wiem i już tego nie zrobię. Jest pani tytanem pracy. Gdyby piłkarz usłyszał, że ma między sezonami tylko dwa tygodnie przerwy na odpoczynek - jak to pani planuje - a potem zaraz już ciężkie przygotowania, podbudowa fizyczna pod nowy sezon, to prawdopodobnie by zrezygnował z zawodu, a u pani tak to właśnie ma wyglądać. - Nie znam się na piłce nożnej, więc nie wiem , co oni tam robią. Ja ma swoją drogę, która mi odpowiada. Tak naprawdę od igrzysk olimpijskich nie utrzymuję swojego reżimu treningowego. Startowałam, wygrywałam zawody w Pucharze Świata, ale nie było już tego reżimu. Jestem zupełnie wypoczęta psychicznie i fizycznie. Dlatego z przyjemnością 11 maja wyjadę na obóz przygotowawczy, ponieważ wiem, że czeka mnie wielkie wyzwanie w przyszłym sezonie. Chcę się do niego przygotować z każdej strony, skrupulatnie. Chcę mieć po prostu komfort psychiczny, że zrobiłam wszystko, co można było zrobić. A jak nie wyjdzie, to nie będę mogła mieć pretensji, że czegoś nie dopatrzyłam. Czy z trenerem Wierietielnym stosujecie zasadę małych kroków i przygotowujecie się do sezonu 2010/2011, czy od razu myślicie o tym megaprojekcie na Soczi, gdzie będzie pani w optymalnym wieku, aby wywalczyć wszystkie - miejmy nadzieję - złote medale? - Ja jestem takim "drobnokroczkowcem". Tak się nazywam. Nawet w tym momencie nie myślę o mistrzostwach świata, które będą za rok, tylko koncentruję się na tym, aby dzisiaj wszystko dobrze wykonać, żeby cały obóz szkoleniowy dobrze wyszedł. Jestem pewna, że jeśli skupię się na każdym kolejnym dniu, to wtedy w Soczi będzie dobrze. Oczywiście, trzeba wszystko zaplanować, jak te wszystkie lata poukładać. Wiedzieć, kiedy zrobić czas na odpoczynek. Trener myśli tak globalnie, ale on też jest osobą, która idzie bardzo drobnymi kroczkami. Razem szliśmy bardzo drobnymi kroczkami, aż doszliśmy na szczyt. Tak więc trzeba trochę podreptać. Z podziwem obserwowałem panią rok temu w Kasinie Wielkiej, kiedy społeczność lokalna tak świetnie panią przyjęła. Wymyślano wierszyki na pani cześć. Była pani takim, można powiedzieć, żywym pomnikiem i ważne, że potrafiła się pani od tego wszystkiego zdystansować. - Mam troszkę ułatwione zadanie, bo nie ma we mnie czegoś, co nazywają parciem na szkło. Nie ma i nigdy nie było. Wręcz przeciwnie - jestem osobą bardzo lubiącą i ceniącą spokój. Może dlatego, że całe życie w tym lesie przebywam i biegam sobie za różnymi kozicami. Śmieję się, że strasznie na nieodpowiednią osobę trafiło z tą sławą.Na pewno jest to bardzo miłe, gdy wszyscy tak się starają, zwłaszcza dzieci. Jednak kiedy wychodzę z takiej imprezy, z podziękowań, to już myślę, czy dzisiaj mam jeszcze zrobić trening, czy jutro będę miała rano czas i jak to wszystko poukładać. Zapewne w podobny sposób myśli także Adam Małysz. Czy rozmawialiście kiedyś na ten temat, bo przecież bardzo podobne jest to zamieszanie wokół waszych osób? - Specjalnie o tym nie rozmawialiśmy, ale parę uwag wymieniliśmy. To było w stylu "ojejku, znowu?", albo coś podobnego. Widać, że Adam ma, może nawet większy, dystans do tego wszystkiego niż ja. Ma pani jeszcze jedno odpowiedzialne zadanie przed następnym sezonem. Będzie pani reklamowała kandydaturę Zakopanego, które stara się o organizację mistrzostw świata w roku 2015. - Rzeczywiście, wybieramy się na kongres FIS-u. Już raz mieliśmy okazję być z Adamem Małyszem na takim kongresie, ale wtedy nam nie wyszło. Mam nadzieję, że w tym roku będzie inaczej. Komitet organizacyjny naprawdę wiele zrobił, żeby dostać tę wielką imprezę. Ja, reprezentując biegi narciarskie, mogę powiedzieć, że mam nadzieję na bieg w przyszłości po normalnej trasie w Zakopanem. Tremy wielkiej nie ma, bo wśród delegatów jestem osobą znaną. To są przecież sportowcy. - Liczę, że pomogę i wszystko, co pani Zosia Kiełpińska będzie ode mnie wymagała, to będę się starała robić. Jeśli uśmiech pomoże, to będę się śmiała 24 godziny na dobę do wszystkich. Chciałabym wystartować w MŚ przed własną publicznością, a to jest data jeszcze w moim zasięgu. Później nie wiadomo, co będzie się działo. A czy poza MŚ jest szansa, abyśmy mogli panią zobaczyć np. na zawodach PŚ w Polsce? Na żywo, a nie tylko telewizji. - Właśnie na tym kongresie będzie także decyzja zarządu FIS, czy dostaniemy jeden lub dwa etapy Tour de Ski w przyszłym roku w Jakuszycach. Mamy bardzo dużą szansę, by ten jeden etap mieć. Mam nadzieję, że już w przyszłym roku pobiegnę w Polsce. Nawet jeśli miałaby pani nie startować w całym Tour de Ski, to na tym polskim etapie panią zobaczymy? - Myślę, że w takiej sytuacji na pewno wystartuję. A jak już wystartuję, to co się będę wycofywać! Startując w całej Europie, sporo Pani jeździ samochodem. Ile kilometrów już pani wykręciła? Około 100 tysięcy? - Oj, myślę, że zdecydowanie więcej. Przez rok wyjeżdżamy ok. 160 tysięcy. Oczywiście dzieli się to na pół z trenerem. A nawet trener jeździ trochę więcej. Rocznie przejeżdżam 80 tysięcy na pewno. Ma pani częste kontakty z policją drogową? Pomaga to, że jest pani najlepszą polską sportsmenką? - Po igrzyskach w Turynie byłam jeszcze niedoświadczonym kierowcą. Może nie głupim, ale trochę niezrównoważonym. Wówczas zdarzało mi się dosyć często płacić mandaty. Teraz jestem bardziej wyważona. W Polsce jeżdżę rzadko i staram się, biorąc pod uwagę stan dróg, nie szarżować. W takim razie życzymy udanego wypoczynku. - Dziękuję. Zobacz cały wywiad z Justyną Kowalczyk: