Pół roku minęło od wypadku podczas treningu rowerowego w Holandii. Pierwsze informacje wskazywały, że może pan w ogóle nie wrócić do łyżwiarstwa... Konrad Niedźwiedzki: - W karetce byłem przytomny, a że nieźle znam język niderlandzki, rozumiałem większość słów lekarzy. Określali stan jako ciężki, mówili, że mam przebite płuco, połamanych kilka żeber, roztrzaskaną łopatkę. Bałem się o życie i możliwie jak najszybciej skontaktowałem z rodziną w Polsce. Nie chciałem być sam w tej sytuacji. Ważne, że nie doznałem urazów głowy i kręgosłupa, ale i tak nie wiedziałem, czy wyjdę z tego. Fakty są takie, że jadąc rowerem w okolicach Groeningen zderzył się pan z wyjeżdżającym z pola kombajnem. - Z ustaleń policji wynika, że maszyna miała na liczniku 50 km/godz., a ja 40. W ostatniej chwili udało mi się nieco odbić w prawo i dzięki temu nie wpadłem centralnie na kombajn, bo zapewne złamałbym kręg szyjny i resztę życia spędził na wózku inwalidzkim albo w ogóle pożegnał się z tym światem. Dlatego tak bardzo się cieszę, że jestem wśród żywych. Niedługo wcześniej podpisał pan umowę z miejscową grupą Justlease.nl. Miał pan zapewnioną opiekę w Holandii, a mimo to zdecydował się na leczenie w Polsce... - Bardzo szybko zacząłem własnymi ścieżkami szukać dobrego chirurga w ojczyźnie. Nie mogłem narzekać na holenderskich lekarzy, już w Groeningen wyszedłem z odmy opłucnej, ale problem był z poskładaniem łopatki. Na szczęście trafiłem w Warszawie pod opiekę doktora Michała Drwięgi, który bardzo mi pomógł. Nad wszystkim czuwała fizjoterapeutka polskiej reprezentacji Natalia Mrozińska. Operację miałem dziewięć dni po wypadku. Wcześniej był mały kłopot z moim transportem. Jeden ze sponsorów chciał sfinansować przelot prywatnym odrzutowcem, ale okazało się to niemożliwe ze względu na feralne płuco. Ostatecznie trasę z Holandii pokonałem w ambulansie. Pana sytuacja poprawiała się z dnia na dzień, a jakie były długoterminowe rokowania? - Stało się jasne, że we wrześniu, czyli ekspresowo szybko, będę mógł wrócić do treningów. Mogłem spokojnie zacząć planować nowy sezon, zapominając o końcu kariery. Oczywiście, brałem pod uwagę, że nic nie osiągnę, bo straciłem zbyt wiele czasu w okresie przygotowań. Ale wraz z holenderskimi trenerami ustaliliśmy, iż nigdzie spieszył się nie będę. Dopiero w marcu 2017, na koniec sezonu, miałem przejechać dobre zawody. Takie były plany, a tymczasem zaraz wsiadam do samolotu i lecę na zawody Pucharu Świata w Astanie. Głównym trenerem polskiej kadry jest Witold Mazur, który zastąpił Wiesława Kmiecika. Był pan zaskoczony? - Tak. Jeszcze w trakcie negocjacji z Holendrami rozmawiałem z trenerem Kmieckiem i wyraziłem chęć dalszej współpracy, bo przecież nie rozstawaliśmy się na zawsze. Było zaplanowanych m.in. kilka akcji szkoleniowych wspólnie z polską kadrą. Na dotychczasowej współpracy z nim wiele skorzystałem. W Polsce, jak wiemy, nie ma jeszcze gdzie spokojnie poćwiczyć, tor w Tomaszowie dopiero powstaje, dlatego stąd również decyzja o przenosinach do Holandii. Zresztą bardzo miło wspominam dwa lata przed igrzyskami w Soczi w ekipie TVM, znam ludzi i przede wszystkim mam świetne warunki do pracy. Wrócił pan do dawnego mieszkania w Heerenveen? - Nie, na razie zakwaterowany jestem w hotelu. Cieszę się, że wróciłem do tego miasteczka, tor Thialf jest po gruntownej modernizacji. Holendrzy zapewniają, że lód będzie szybszy, do tego dłużej będzie się utrzymywał. Z jakimi nadziejami jedzie pan do Kazachstanu? - Nie ma we mnie pychy, buty, zarozumiałości, doceniam to, że mogę znów na wysokim poziomie jeździć na łyżwach. Nikt nie przypuszczał, że tak szybko stanę na nogi. W Astanie chcę znów poczuć smak rywalizacji, a żadnych oczekiwań wynikowych nie mam. Ostatnio nieźle mi się jeździło na zawodach kontrolnych - od 500 do 3000 metrów. Rozmawiał: Radosław Gielo