- Prawdziwy dramat rozgrywał się na Shivlingu. Nie spotkało mnie nic bardziej dramatycznego niż to, co wydarzyło się w Indiach w 2016 roku. Mimo że już od tego czasu minęło sześć i pół roku, to nadal to jest dla mnie trudny temat - powiedział Kacper Tekieli w rozmowie z Interia Sport. 38-latek ma na koncie wiele rekordów. Uwielbia wspinanie, ale ma też swoje zasady. - Każdy, kto się wspina, szuka swojej drogi. To jest synonim wspinania się, bez względu na poziom sportowy. Chodzenie normalnymi drogami to jest turystyka. Owszem, bardzo ambitna i wymagająca, ale jednak turystyka - uważa. Kacper Tekieli - filozof, który ruszył znad morza w góry Pochodzi pan z Gdańska. Skąd zatem pomysł na to, by swoje życie związać z górami? - Góry były zawsze obecne w moim życiu. Oczywiście bardziej hobbystycznie i najczęściej w wakacje. Z czasem jednak stały się bardziej świadomym elementem mojego życia. To się zaczęło nasilać z kolejnymi latami. To nie była zatem miłość od pierwszego wejrzenia? - Nie. Ona narastała stopniowo. Od najmłodszych lat jednak bywałem w górach regularnie. W końcu zdecydowałem się wyjechać z Gdańska właśnie w góry. I padło na Bieszczady. Skąd taki pomysł? - Jest takie powiedzenie: rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady. Nie tyle wówczas rzuciłem, ile zawiesiłem studia. A dlaczego Bieszczady? Wtedy jeszcze kojarzyły mi się ze spokojem. Było to zaledwie 16 lat temu, ale jednak wiele się od tego czasu tam zmieniło. Nie mówię, że na gorsze. Wtedy, kiedy tam się przeniosłem, to zimą było jednak bardzo dziko. Spędziłem tam rok. Co pan tam robił? - Pracowałem w Schronisku Pod Małą Rawką. W tym czasie pisałem też pracę magisterską z filozofii. Dlaczego akurat taki kierunek? - To była czysta fascynacja literaturą. Żadnych pragmatycznych pobudek nie było. Zresztą nie ma takowych (śmiech). Niewiele się po takich studiach potrafi, ale za to bardzo szybko można się wszystkiego nauczyć. W swoim życiu wykonywałem tyle różnych zawodów, że mógłbym się podjąć każdego. Jest pan typem człowiek, który chyba lubi przygody. W pewnym okresie życia wywiało pana bowiem na Alaskę. - Zafascynowałem się Alaską pod wpływem serialu "Przystanek Alaska". To było na początku tego wieku. Pani w kiosku odkładała mi po dwa odcinki, które wychodziły co dwa tygodnie. Pewnego razu wszedłem do sklepu i powiedziałem, że już nie musi odkładać, bo lecę na Alaskę. Długo pan tam siedział? - Pięć miesięcy, ale pracowałem tam. To był wyjazd zarobkowy, bo nie było mnie stać na to, by wyjechać i po prostu tak tam sobie posiedzieć. Czym pan się trudnił na Alasce? - Pracowałem w przetwórni rybnej. Nie mam jednak dość ryb, choć codziennie jadałem tam łososie. Udało się przynajmniej zwiedzić Alaskę? - Tak. Przez miesiąc, bez ograniczeń finansowych, jeździłem po Alasce. Wystarczyło, by zrobić oględziny tej części świata. Potem jeszcze spędziłem trochę czasu w Stanach kontynentalnych. I zauroczyłem się tym krajem. Od tego czasu staram się tam bywać co jakiś czas, bo są tam fajne miejsca do wspinania. Zachodnie Stany Zjednoczone to jedne z najpiękniejszych miejsc na świecie. Wróćmy do Polski, bo pan - zdaje się - lubi schroniska? - Opieram swoją działalność górską o schroniska tylko w wyjątkowych sytuacjach i prawie nigdy w Tatrach. Swego czasu podjąłem jednak pracę w Murowańcu. Pozwoliło mi to ustatkować się po przeprowadzce na południe Polski. Była to bardzo atrakcyjna praca. Wspinałem się zastraszającą ilość dni w roku, forma rosła bardzo szybko. Piłkarz Gedanii Gdańsk Kto pana zaraził wspinaniem? - Żeby dotykać gór w najciekawszym wymiarze, to nie ma nic lepszego niż wspinanie się po nich. Poza tym grałem kiedyś w piłkę nożną, więc był we mnie sportowy duch. Był pan piłkarzem? - Tak. Grałem jako junior w Gedanii Gdańsk. I to była poważna przygoda, bo przez wiele lat trenowałem kilka razy w tygodniu. Niestety na seniorską piłkę nie było już takich funduszy i klub wałęsał się gdzieś po niższych ligach. Mieliśmy w klubie wspaniałego trenera, który był w pełni oddany temu, co robił. Wróćmy do wspinania. Miał pan mentora, który wprowadził pana w tajniki? - Nie. Zafascynował się pan zatem opowieściami ludzi gór? - Nie, choć rzeczywiście czytałem dużo literatury związanej z górami. Kiedy siedziałem Pod Małą Rawką, to gospodarz schroniska Michał wspinał się trochę. Od czasu do czasu podsunął mi jakąś książkę. To wszystko rozwijało się u mnie jednak stopniowo. Nikt zatem mnie nie zaraził. Nie miałem też mentora. Trudna przygoda z Himalajami. "Nie spotkało mnie nic bardziej dramatycznego" Uprawia pan też ciekawy rodzaj wspinaczki. Dzisiejszy świat zafascynowany jest Himalajami, ale pan tam się nie pcha. A może chciał pan, ale najwyższe góry świata okazały się dla pana trudną przygodą? - To rzeczywiście była dosyć trudna przygoda. Nigdy jednak też nie miałem marzenia, by wejść na ośmiotysięcznik normalną drogą. Raz wybrałem się na taką wyprawę. To było w 2011 roku na Makalu. Mieliśmy wówczas wejść normalną drogą, by oswoić się z wysokością, zobaczyć jak reaguje organizm. Dla mnie jednak wtedy to nie miało większego znaczenia, czy wejdę na szczyt, czy nie, bo jednak wolałbym to zrobić w inny sposób. Jerzy Kukuczka też szukał nietypowych rozwiązań. - Każdy, kto się wspina, szuka swojej drogi. To jest synonim wspinania się, bez względu na poziom sportowy. Chodzenie normalnymi drogami to jest turystyka. Owszem, bardzo ambitna i wymagająca, ale jednak turystyka. Pana wyjścia w Himalaje kojarzą się głównie z akcjami ratowniczymi? - Tak. Praktycznie na każdej wyprawie coś się działo i w jakiejś akcji mniej lub bardziej poważnej brałem udział. Na szczęście nigdy to nie była akcja po mnie. Zdarzało się jednak, że dotyczyło to kogoś, z kim wyjechałem. Zawsze się wraca po partnera? - Raz przy próbie wytyczenia drogi na Broad Peak North, to było w 2018 roku, cztery lata po pierwszym doświadczeniu z Broad Peakiem, mój partner Stanislav Vrba z Kolorado, został ranny. Dostał wówczas kamieniem. Wtedy nie ma żadnych dylematów moralnych, bo jesteśmy jednym zespołem linowym. Zespół doznał obrażeń i trzeba się było wycofać. Najważniejsze, że wszystko dobrze się skończyło. Sami ewakuowaliśmy się ze ściany. Pod ścianę przyszli Andrzej Bargiel i Janusz Gołąb i cała ekipa, która była wówczas na letnim zjeździe z K2. Przetransportowaliśmy Stana do bazy pod K2. I tam operowali go lekarze, którzy byli częścią ekipy filmowej filmu Broad Peak. To, co się wydarzyło wówczas pod Makalu, to była najbardziej dramatyczna akcja, w jakiej brał pan udział? - Nie. Wszyscy wówczas przeżyli. Prawdziwy dramat rozgrywał się na Shivlingu. Nie spotkało mnie nic bardziej dramatycznego niż to, co wydarzyło się w Indiach w 2016 roku. Bez precedensu była też akcja z użyciem drona Bartka Bargiela, kiedy na Broad Peaku Rick Allen po upadku z dużej wysokości, został wypatrzony i naprowadzony dronem, by mógł wrócić do obozu trzeciego na Broad Peaku. Akcja jak z filmu. Wrócę do Makalu. Tam nie zdecydował się pan pójść na szczyt. Mocno ucierpieli wówczas Maciej Stańczak i Tomasz Wolfart. Obaj stracili palce w wyniku odmrożenia. - Nie aklimatyzowałem się wtedy najlepiej i dlatego postanowiłem nie atakować szczytu. Pewnie gdybym był bardziej zdeterminowany, bo zawalczyłbym o ten szczyt. Uzyskałem jednak to, po co tam przyjechałem, choć oczywiście zawsze jest lepiej wejść niż nie wejść na szczyt. W momencie jednak kiedy trzeba było pomóc kolegom, którzy byli na górze, miałem przynajmniej siły do akcji, choć ograniczyła się ona do wysokości 6700 m. Okazało się zatem, że była to dobra decyzja. Byłem świeży, więc mogłem więcej zdziałać w czasie akcji ratowniczej, a wcześniej zaopatrzyć zespół szczytowy w jedzenie. Na Shivlingu nie udało się uratować życia kolegi? - To była naprawdę dramatyczna akcja. Na tę wyprawę pojechały trzy ekipy. Dwóch kolegów nie przeżyło. (Najpierw przytomność stracił Grzegorz Kukurowski i już jej nie odzyskał - przyp. TK). Na ścianie pozostał Łukasz Chrzanowski. Rozpoczęła się walka o jego życie. Nie pomogła akcja helikopterów. Mimo że już od tego czasu minęło sześć i pół roku, to nadal to jest dla mnie trudny temat. Nie jest to temat tabu, bo powstała o tym książka i większe materiały prasowe, ale chyba nikt z nas, którzy tam byli, nie mówi o tym, co się tam wydarzyło, w czasie przeszłym. To wszystko wciąż w nas siedzi. Nikt z nas nie unika tego tematu, ale również nie rozdmuchuje go w przestrzeni publicznej. Jest to więc wszystko, co mogę w tej chwili powiedzieć. (Chrzanowski w trakcie zejścia odpadł od ściany. W momencie upadku zespół ratunkowy w składzie Paweł Karczmarczyk i Tekieli znajdował się ok. 150 m od niego. Po dotarciu zespołu ratunkowego do miejsca upadku Łukasz wykazywał jeszcze oznaki życia, jednak wskutek poważnych obrażeń poniesionych w trakcie upadku, mimo podjętych działań reanimacyjnych, zmarł - przyp. TK). Kacper Tekieli: kocham wspinanie Miał pan propozycję wzięcia udziału w zimowej wyprawie na K2? - To jest strasznie śmieszna historia, bo jak zaczynałem się wspinać, to ten szczyt był moim wielkim marzeniem. Bardzo chciałem iść zimą na K2. Odmówiłem jednak udziału w tej wyprawie. Działam metodycznie. Nigdy nie jest tak, że się napalam, choć w pewnym momencie trzeba wykonać odważniejszy krok. Konsekwentnie dążyłem do tego, by pojechać zimą na K2, ale kiedy dostałem propozycję, to nie byłem zainteresowany. Zmieniłem swoje kręgi zainteresowań górskich.Pan woli wspinanie solo? - Przede wszystkim kocham wspinanie. Rafał Sławiński, jeden z najbardziej podziwianych przeze mnie wspinaczy, powiedział, że jak jest minus 15 stopni Celsjusza, to on jest na granicy tego, czy wspinać się, czy nie (choć zapewne nieraz zrobił od tej zasady wyjątek). W niższych temperaturach operatywność w dłoniach i możliwości wspinania są mocno ograniczone. Coś w tym jest, że droga powinna być jak najtrudniejsza, ale też do niej powinny być dobrane super warunki. I to jest też element kunsztu górskiego. Czasami na takie warunki czeka się latami. Lepsze to niż łatwiejsza droga, ale w możliwie najgorszej porze roku. Żeby było jasne, to podziwiam tych, którzy mają tę dyscyplinę opanowaną na najwyższym poziomie. Ale na tej samej zasadzie podziwiam kierowców Formuły 1, bokserów, piłkarzy czy biegaczy narciarskich. Są inspiracją, ale nie obiektem naśladowania, bo każdy ma swoją drogę i jeśli jest się ze sobą szczerym, to trudno dostrzec rzeczywisty wzór na horyzoncie. Ja nigdy takiego nie posiadałem, ani w górach, ani poza nimi, choć fascynują mnie tacy wspinacze jak: Walter Bonatti, Wojciech Kurtyka, Eric Escoffier, Christophe Profit, Alex Lowe czy Ueli Steck - żeby wymienić tylko małą garstkę. W pewnym momencie wszyscy rzucili się na ośmiotysięczniki, a jednak jest wiele niezdobytych niższych gór? - Ludzie, którzy się mniej znają, to jednak bardziej fascynują się takimi kolosami. To jest bowiem w oczywisty sposób "naj". I to przemawia do ludzi. Oczywiście nie ma w tym nic złego, ale to jest obraz zawężony. Do tego ludzie, włącznie z wieloma dziennikarzami, kompletnie nie odróżniają, co jest wartościowe w górach. Nepalczyk Nirmal Purja zdobył 14 ośmiotysięczników w osiem miesięcy, a Reinhold Messner dokonał tego w 16 lat. Tyle że ten pierwszy nigdy nie przeszedł prawdziwej lodowej ściany, nie poprowadził na ośmiotysięcznikach nowej drogi, nie zdobył Everestu jako pierwszy samotnie, jako pierwszy bez tlenu. Nie zrobił też jako pierwszy trawersu takiego giganta. To tylko najbardziej jaskrawy przykład, którego wielu, nawet "ekspertów" nie jest w stanie pojąć. Wyczyn Nepalczyka budzi wielki podziw, jednak porównywanie go do Messnera, Erharda Loretana, Krzysztofa Wielickiego, Kukuczki czy Denisa Urubki to jak zestawienie nawet najbardziej frapującego kryminału książkowego do dzieł Thomasa Manna, czy Fiodora Dostojewskiego. Pana królestwem są głównie Tatry i Alpy? - I nawet w tych górach są ściany, których pewnie nie uda mi się nigdy przejść. Trudność ściany jest zupełnie niezależna od wysokości bezwzględnej. Problemy można mieć zatem i na ściance wspinaczkowej. Oczywiście takie same trudności na wysokości siedmiu-ośmiu tysięcy metrów to jest już najwyższa forma wspinania, jaka istnieje. Na coś takiego targnęło się jednak może kilkunastu alpinistów w historii. W 2020 roku zdobył pan wszystkie szczyty Wielkiej Korony Tatr w 37 godzin i 28 minut. Rok później dokonał pan pierwszego przejścia zimowego Expandera (tatrzańska łańcuchówka, przejście dokonane w zespole z Piotrem Sułowskim i Maćkiem Ciesielskim - przyp. TK) w 43 godziny i 50 minut. Nikt wcześniej nie podjął takiej próby. - Pomysł z Wielką Koroną Tatr był trochę wspinaczkowy, ale nie wymagał treningu wspinaczkowego. Nigdy wcześniej nie byłem gotowy na coś takiego. To był czas, kiedy z powodu pandemii pozamykane były ścianki wspinaczkowe, a nawet Tatry. To był świetny pomysł na tamte okoliczności, ale post factum okazał się bardzo interesującą zagadką logistyczno-topograficzną. Zadanie okazało się bardzo wymagające. Nie chodzi tutaj o to, że był problem z tym, by się odnaleźć, ale był problem z wybraniem najlepszych wariantów. Wbrew pozorom było bardzo dużo wspinania, a mało biegania. Bilet w jedną stronę Miał pan kiedyś poważne problemy w górach? - Tak naprawdę wszędzie tam, gdzie są skała, lód i śnieg to rzadko takie wyprawy przebiegają bez komplikacji. Ale nigdy nie wpakowałem się w poważne problemy. Chyba największe problemy sprawiają lodowe odcinki? - O ile mówimy o dobrze wylanych lodospadach, czyli takich, gdzie nagromadziło się dużo wody, to najczęściej są one dobrze asekurowalne. Można spokojnie wkręcić śrubę lodową. Bardzo często w dużych alpejskich ścianach, jak północna Eigeru, Jorasses czy Matterhornu, to są nieasekurowalne polewki lodowe, gdzie nie sposób założyć zadowalającą asekurację. Trzeba się w tym ruszać bardzo pewnie. Mówiąc wprost, jest to taki bilet w jedną stronę. Jeżeli się poleci, to przy dobrym zbiegu okoliczności się nie zginie, ale nie ma co liczyć na szczęśliwe zakończenie. Dlatego też hipokryzją jest potępianie wspinaczy solowych przy pełnej aprobacie i akceptacji takiej dyscypliny jak wspinaczka alpejska. Podejmuje pan świadomie takie ryzyko? - Tak. I nigdy nie oceniam ludzi, którzy również mają świadomość. Z góry i z niechęcią patrzę natomiast na brak wiedzy lub wybieranie niewłaściwych celów przez niewłaściwe osoby. Pobił pan wiele rekordów, a są jeszcze cele, które panu się marzą? - Teraz jest idealny na czas wyzwania, bo doświadczenie mam już duże, a jednocześnie mam jeszcze siły. To jest magiczny czas czterech-pięciu lat. Później te proporcje się zmieniają. Dlatego mam chęci, by wykorzystać jeszcze to, że mam wiele sił i mój organizm dobrze się regeneruje. Mam cele głównie alpejskie, ale nie zamykam się na inne inspiracje. Uczył wspinaczki Justynę Kowalczyk. Teraz są małżeństwem Czym się pan zajmuje na co dzień? - Jestem alpinistą, instruktorem taternictwa, sporadycznie autorem tekstów i zdjęć. Działa pan głównie w Tatrach? - Jeśli chodzi o aspekt instruktorski to w górach o charakterze nielodowcowym. Jak się pan poznał z Justyną Kowalczyk? - Uczyłem ją wspinaczki skalnej oraz górskiej. Skoro pan zaraził ją wspinaczką, to Justyna zaraziła pana biegówkami? - Tak. Nigdy wcześniej nie miałem biegówek na nogach. Nie jest to dla mnie dyscyplina, której mógłbym się poświęcić. Bieganie na nartach pomaga mi jednak być lepszym alpinistą. Wydolność mocno idzie w górę. To nie jest tylko kondycja, ale też wytrzymałość siłowa. Nie wyobrażam sobie w tym momencie mojego cyklu treningowego bez biegówek. Dziecko wiele zmieniło w pana życiu? - Rozmawiamy o wspinaniu, więc odpowiem w kontekście tegoż. Tak, choć nie w oczywisty sposób. Nadal, dzięki mojej żonie i dobrej pracy mam czas na realizację swoich pomysłów. Jeśli ktoś pyta wprost o element ryzyka, odpowiadam, że zawsze jestem świadomy jego obecności, ale jego akceptowalny poziom pozostał na takim samym poziomie, to znaczy sprowadzony do dawki incydentalnej. Jeśli chodzi o czynnik ludzki, zawsze działam z pełnym przekonaniem i poniżej wytrenowanego poziomu. Rozmawiał - Tomasz Kalemba, Interia Sport