- Gdy zawodnicy kończą szkołę średnią około 18. roku życia, to wchodzą w ciężki okres, bo na najlepszą formę muszą poczekać z reguły do 22-24 lat. Wówczas nie są na tyle dobrzy, by mieć zabezpieczenie finansowe, a już są pełnoletni i dojrzali, mają dziewczyny, a niektórzy się żenią. Gdy w dodatku pochodzą z biednego domu, to sami muszą zacząć zasilać budżet, a nie wyciągać pieniądze. W takich realiach niektórym spada motywacja, a my nie jesteśmy w stanie zabezpieczyć im przyzwoitych środków na normalne życie, powiedzmy w kwocie 2 tysięcy złotych - mówił w pierwszej części rozmowy z Interią prezes PZN-u Apoloniusz Tajner. Artur Gac, Interia: Nie ukrywajmy, że prawdziwe, duże pieniądze są dopiero w bardzo wąskiej kadrze A skoczków. Apoloniusz Tajner, prezes Polskiego Związku Narciarskiego: - A zanim chłopak tam dojdzie, to może go już nie być w skokach. Teraz ten problem mamy z kadrą B. Tam są Krzysztof Biegun, Andrzej Stękała, czy Bartłomiej Kłusek, którzy nieco "umarli" nam osobowościowo. Widzą, że koledzy trochę im odjechali i trudno się przebić do elity, a tu nie posiadają żadnego zabezpieczenia finansowego, mają dziewczyny, w planach ślub i biedę w domu, więc pasowałoby iść do roboty. To jest nasz problem systemowy, który mamy w biegach narciarskich, narciarstwie alpejskim i w pozostałych konkurencjach. Zresztą tak to działa w całym polskim sporcie. Polscy skoczkowie, w porównaniu do sportowców naszych pozostałych dyscyplin zimowych i tak mają swego rodzaju eldorado. - To prawda, ale trzeba zacząć osiągać wyniki światowe. Wtedy są stypendia, sponsorzy, nagrody i pieniądze spływają ze wszystkich stron. Natomiast, tuż za plecami elity, jest ktoś na "zerze". To też nasz problem, jako związku. Przecież po to wydaje się pieniądze na szkolenie, by nie tracić zdolnych zawodników. Nasza najwybitniejsza biegaczka Justyna Kowalczyk często zwraca uwagę, że największą troską objęci są skoczkowie narciarscy, a przedstawiciele pozostałych konkurencji zimowych, w tym biegów narciarskich, są w trudniejszym położeniu. - Nie chciałbym bezpośrednio odnosić się do różnych "wrzutek" Justyny Kowalczyk w przestrzeni publicznej. Powiem tylko, iż myślę, że jeśli kiedyś podejmie inną pracę i zacznie zmagać się z tymi problemami, to wówczas będzie inaczej patrzyła na całą sytuację. Natomiast dlaczego tak wysoko mamy skoki? Bo mamy infrastrukturę, tradycję w skokach w Beskidach oraz Tatrach, obejmującą niekiedy całe rodziny oraz trenerów, którzy są byłymi zawodnikami. Dlatego skoki tak nam "żyją". A biegi? - Proszę popatrzeć na Podhale, gdzie biegi powinny być najmocniejsze. Tam jest jeden klubik, w Kościelisku, który prowadzi dwójka pasjonatów, czyli państwo Leśnikowie. Tak wyglądają całe biegi w Tatrach. Starsi trenerzy biegowi poodchodzili, a młodzi nie przychodzą w ich miejsce. Biegi za to rosną w Siedlcach, Tomaszowie Lubelskim oraz w Marklowicach na Górnym Śląsku - to w tej chwili najmocniejsze ośrodki. A tam, gdzie biegi być powinny, to praktycznie ich nie ma. Czym to jest uwarunkowane? - Brakiem infrastruktury oraz wspomnianą tzw. dziurą, między 18., a 23. rokiem życia, gdy zawodnicy uciekają ze sportu. Nawet, gdy już są w kadrze, to nie mają zabezpieczenia finansowego. Mówimy o drobnym dopływie gotówki, bo oni naprawdę nie mają wielkich wymagań. Niestety nawet takich świadczeń nie ma, bo system w polskim sporcie tego nie przewiduje. A fatalna sytuacja trenerów? - Oczywiście, to kolejna sprawa. Ci ludzie zarabiają po 600-800 złotych, dlatego wykonują inne zawody, a to zajęcie realizują z pasji. W skokach jeszcze tak można, bo przyjdzie się na skocznie, zrobi półtoragodzinny trening i można wracać do pracy. Na ogół tak jest. Ale w biegach? W nich tak się nie ta. Tu potrzebne są całe godziny, by wszystko przygotować i zabezpieczyć. Wobec tego nie ma trenerów za 600, czy 800 złotych. Na poziomie średniej krajowej żaden samorząd nie zabezpieczy pracy trenera w klubie. Dlatego ludzie odchodzą, albo pozostają z pasji, bo przecież gdzieś muszą zarabiać pieniądze. Rozmawiał Artur Gac