Przed rokiem na Wimbledonie nie mogli grać zawodnicy z Rosji i z Białorusi, nawet pod neutralną flagą. Brytyjczycy wyłamali się z z tenisowego środowiska i jako jedyni spośród organizatorów turniejów Wielkiego Szlema zdecydowali się na taki krok. Zostali za to ukarani przez federacje a zawodnicy, którzy zdecydowali się na start, nie otrzymali za niego rankingowych punktów. W tym roku, po naciskach z różnych stron, organizatorzy Wimbledonu się ugięli i wszyscy Rosjanie i Białorusini, którzy podpisali odpowiednie deklaracje neutralności, zostali dopuszczeni do startu. Jak argumentuje Paul MacInnes, zostali dzięki temu jednymi z największych wygranych turnieju. Skromna Andriejewa, zgrywus Miedwiediew Rosjanie i Białorusini pod względem sportowym zaprezentowali się bardzo dobrze. Aryna Sabalenka dotarła do półfinału, gdzie przegrała z Ons Jabeur, Daniił Miedwiediew powalczy o finał w starciu z Jannikiem Sinnerem, a Andriej Rublow i Roman Saifiullin odpadli w ćwierćfinale. Do tego absolutną sensacją turnieju była Mirra Andriejewa, której już teraz wróży się wielką karierę. Jak zauważa "Guardian", drugim aspektem całej sytuacji było również zachowanie Rosjan. Miedwiediewa, który "grał" z publicznością, kreującą się na "zwykłą" dziewczynę Andriejewą, czy cierpliwie rozdającego autografy Rublowa. Jakże inne od wcześniejszych skandali, które zdarzało im się wywoływać. Cały wizerunek "psuła" właściwie tylko Aryna Sabalenka, choć w jej przypadku to bardziej złożona sprawa. Jak pisze w swoim tekście MacInnes, cały czas też można było oglądać obrazki cieszących się kibiców z Rosji, czy uśmiechniętych zawodników i zawodniczek. I między innymi z tego powodu na końcu stawia tezę, że to właśnie Rosjanie są cichym, choć przez wielu niechcianym zwycięzcą tegorocznego Wimbledonu. W tamtym roku organizatorzy argumentowali, że nie chcą dawać pola rosyjskiej propagandzie. Tym razem jednak, chcąc nie chcąc, dali.