W ostatnich latach polskie tenisistki i tenisiści obdarowali nas mnóstwem znakomitych wyników. Iga Świątek niemal regularnie wygrywa Wielkie Szlemy, Hubert Hurkacz dwa lata temu doszedł do półfinału Wimbledonu, Magda Linette w tym sezonie była w półfinale Australian Open, Łukasz Kubot nie tak dawno zwyciężał w deblu w Melbourne i Londynie. Był numerem 1 wśród deblistów. Dlatego z dzisiejszej perspektywy łatwo w to uwierzyć. To co wydarzyło się na Wimbledonie w 2013 roku przeszło najśmielsze wyobrażenie. Co prawda rok wcześniej Agnieszka Radwańska była w finale Wimbledonu, ale to był ten jeden wyjątkowy finał aż do czasów Igi Świątek. Biało-czerwony Wimbledon - To były trzy, może cztery dni polskiego szczęścia. Nie wszyscy się tego spodziewali. Na pewno nie meczu Janowicz - Kubot w ćwierćfinale. Były polskie flagi, polska Polonia na trybunach. Zapamiętałem go jako biało-czerwony Wimbledon. Czuć było na miejscu ogromne poczucie dumy narodowej - opowiada Krzysztof Rawa, dziennikarz "Rzeczpospolitej", dla którego tegoroczny Wimbledon jest 28. oglądanym z Londynu. - Pamiętam jakby ten mecz był miesiąc temu, a nie dziesięć lat temu - wspomina w rozmowie z Interią, Łukasz Kubot. - Na pewno zostanie to do końca w naszej pamięci, moim i Jurka. Rozegraliśmy kapitalny turniej - dodał. Mniej chętnie wydarzenia z Londynu z 2013 roku, mimo ogromnego sukcesu, wspomina Agnieszka Radwańska. - W jej wypadku żal zmarnowanej szansy, prawdopodobnie na końcowe zwycięstwo - mówi Krzysztof Rawa. Dwie piłki od kolejnego finału Wimbledonu Agnieszki Radwańskiej Bo jeśli kiedykolwiek Radwańska miała wygrać Wielkiego Szlema to właśnie wtedy. Wimbledon należał do jej ulubionych turniejów. Tu w 2005 roku była najlepsza w kategorii juniorek. W 2012 roku doszła do finału seniorskich rozgrywek. W walce o trofeum uległa Serenie Williams 1:6, 7:5, 2:6. Grała wspaniale, choć była chora, bolało ją gardło, miała katar. Dziesięć lat temu, gdy już pokonała w ćwierćfinale po morderczym meczu Chinkę Na Li (7:6, 4:6, 6:2) i trafiła na Sabine Lisicki wszystko wskazywało na to, że finał ma już w kieszeni. A kiedy przed jej spotkaniem Marion Bartoli w 62 minuty uwinęła się z Kirsten Filipkens, to można było pomyśleć, że po raz pierwszy Polka zatriumfuje w Wimbledonie. Bilans spotkań Francuzki z Polką wynosił 0:7. Ale to było dzielenie skóry na niedźwiedziu. Trzeba było pokonać Lisicki. Niemka nadzwyczajnie zagrała pierwszego seta. Pokazała, że trzeba się z nią liczyć. Ale potem wszystko wróciło do normy. Polka wygrała drugiego, a w trzecim prowadziła 3:0. Przy 6:5 dzieliły ją dwie piłki od końcowej wygranej. Przegrała jednak trzeci set 7:9. Najbardziej przykra porażka Radwańskiej w karierze "Mecz był naprawdę dobry, a skończył się wyjątkowo smutno. Do dziś, pytana po latach o najbardziej przykrą porażkę w karierze, Radwańska wskazuje półfinał Wimbledonu 2013 roku" - pisze w swojej książce "Skazany na Wimbledon" Artur Rolak. - Wszyscy wiedzieli, że jeśli Agnieszka wygra z Lisicki rozniesie Bartoli w finale. My mieliśmy tego świadomość, ona miała tego świadomość, Tomek Wiktorowski - również. Wszyscy to wiedzieliśmy, ale trafiają się takie dni i tego dnia ona była po prostu przytłoczona szansą, jaka się przed nią otworzyła, mając do tego świadomość, że w finale jest Bartoli - opowiada Krzysztof Rawa. Czego jeszcze zabrakło? - Na pewno świeżości. To był czwarty z rzędu mój mecz trzysetowy, a trawa jest taką nawierzchnią, na której wysiłek liczy się podwójnie. I trochę szczęścia, bo byłam przecież tylko o dwie piłki od pokonania Sabiny - wspominała na łamach "Tenisklubu", "Isia". Po półfinale z Lisicki padły w niektórych polskich mediach zarzuty pod adresem Radwańskiej. Polka chłodno pożegnała się po meczu z rywalką, Niektóre portale opisały to, że "podała jej rękę od niechcenia". - A co, miałam zatańczyć pod siatką? - denerwowała się potem takimi pretensjami "Isia". Agnieszka Radwańska: Moje ciało zostało przez tenis zniszczone Jak piłkarze. Janowicz z Kubotem wymienili się po meczu koszulkami W turnieju mężczyzn było jeszcze lepiej. Po losowaniu wydawało się, że w tej części drabinki w ćwierćfinale spotkają się Rafael Nadal i Roger Federer. Ale Hiszpan niespodziewanie uległ Belgowi Steve Darcisowi, a Szwajcar przegrał z Ukraińcem Serhijem Stachowskim. Swoją szansę wykorzystali więc Kubot, który wtedy grał jeszcze singla. Pokonał Rosjanina Igora Andriejewa, miał walkower z Darcisem, potem wyeliminował Francuzów Benoit Paire’a i Adriana Mannarino. Rozpędzony od finału w paryskiej hali Bercy z 2012 roku Janowicz (rozstawiony z numerem 24) na pasującej mu wyjątkowo nawierzchni trawiastej ograł: Brytyjczyka Kyle Edmunda, Czecha Radka Stepanka, Hiszpana Nicolasa Almagro i Austriaka Juergena Melzera. No i doszło do polskiego ćwierćfinału, na tym szczeblu pierwszego w historii między naszymi tenisistami. - To był kapitalny dla nas turniej. Miał być mecz Nadal - Federer, a był mecz Kubot - Janowicz. Tego dnia Jurek był lepszy. Zasłużenie wygrał. Mecz odbył się na Korcie Numer 1. Na Korcie Centralnym grał wtedy Andy Murray. 23-letni wówczas Janowicz pokonał starszego o osiem lat rodaka 7:5, 6:4, 6:4. To co najlepsze wydarzyło się po spotkaniu. Janowicz padł z radości na trawę. Podniósł się i podszedł do czekającego przy siatce Kubota. Obaj objęli się serdecznie, a potem - jak piłkarze - wymienili się koszulkami. - Zdjęcie z tego wydarzenia obiegło brytyjskie media, bo gest był wyjątkowy, a o finał Janowicz grał potem z Andy Murrayem i był pilnie obserwowany - opowiada Krzysztof Rawa. Z Brytyjczykiem tenisista z Łodzi przegrał w czterech setach (7:6, 4:6, 4:6, 3:6). Był pierwszym polskim półfinalistą Wimbledonu. Po ośmiu latach ten sukces powtórzył Hubert Hurkacz. Patent na trawę? Treningi na parkietach i w salach gimnastycznych Właściwie do dziś trudno to zrozumieć? Dlaczego nastąpiła taka kumulacja dobrych wyników? Dlaczego na Wimbledonie? - Dziennikarze z innych krajów ustawiali się do nas w kolejce, by tego się dowiedzieć. To był pierwszy i ostatni raz kiedy mieliśmy nadmiar chętnych w naszym rzędzie na czwartym piętrze. 70 procent pytań brzmiało: "Jaki jest ten nasz system?", "Jak wychowujecie tak wspaniałych tenisistów?". A my z godną podziwu cierpliwością odpowiadaliśmy, że nie ma żadnego systemu, że te sukcesy składają się poświęcenie rodziców, ambicja, ciężka praca, trochę szczęścia. Tłumaczyliśmy, że trochę pomocy zewnętrznej miał Janowicz, Kubot musiał wyjechać do Czech, aby coś osiągnąć, w przypadku Radwańskiej mocną pracę w córkę włożył ojciec, a potem pomógł jej biznesmen Ryszard Krauze. Wiedzieliśmy, że w Polsce nie ma specjalnego systemu i wsparcia i to co się wydarzyło, było czymś wyjątkowym - opowiada Krzysztof Rawa. Nieco inaczej tłumaczy dobre występy Polaków na Wimbledonie Łukasz Kubot. - Coś w tym jest, że Polacy grali i grają bardzo dobrze na trawie. Może tak dlatego się działo, że zimą trenując na szybkich nawierzchniach piłka nisko się odbija. A nasze pokolenie odbijało tak setki, może tysiące piłek. Często trenowaliśmy na halach, salach gimnastycznych, gdzie było położony parkiet z podwójnym lakierem, bo grali tam piłkarze ręczni albo siatkarze. Piłka się nie obijała, dostawała poślizgu jak na trawie. Jeżeli trenowaliśmy w szkołach podstawowych, nie można było daleko stać, bo metr od końcowej albo bocznej linii była ściana. Trzeba było więc szybko returnować. Może to dlatego w najlepszych swoich latach miałem najlepszy return na świecie - mówi Interii Łukasz Kubot. Zła wiadomość jest taka, że w Polsce tenisiści dziś trenują w nowoczesnych halach, ale - na szczęście - gdzieniegdzie powstają też korty trawiaste. Dojdzie więc do powtórki polskiego Wimbledonu z 2013 roku w przyszłości? Niewykluczone. Olgierd Kwiatkowski