Marcin Gawron: Akurat rozmawiamy w momencie, gdy jestem w Gliwicach i obserwuję jeden z pierwszych treningów tenisowych moich dwóch synów, czteroletnich bliźniaków. Zaczynamy przygodę ze sportem, najpierw oczywiście w formie zabawy, a jak to się rozwinie - zobaczymy. Zawodowo nie jestem już natomiast związany z tenisem, zajmuję się biznesem. Jakub Żelepień, Interia: Ale wiem, że z uwagą śledzi pan to, co dzieje się na światowych i polskich kortach. - Oczywiście, dalej mam kontakty w środowisku, rozmawiam ze znajomymi, pytam, doradzam. Tak się życie ułożyło, że musiałem poprowadzić swoją karierę w innym kierunku, ale czasem zastanawiam się, czy może nie wrócić do tenisa. Poświęciłem tej dyscyplinie ponad 20 lat życia, od dziecka ją trenowałem, mam spory bagaż doświadczeń. Nie wykluczam, że zaangażuję się w działania wokół tenisa. Synowie przejawiają talent tenisowy? - Jest zbyt wcześnie, żeby to stwierdzić. Na razie chłopaki zapoznają się z rakietą, piłką, siatką, przestrzenią na korcie i wszystkim innym, co jest związane z tenisem. Kiedy jesteśmy w domu i akurat w telewizji leci mecz, chętnie ze mną siadają i oglądają. A czy chciałbym, żeby grali zawodowo? To wszystko zależy od nich, jeśli będą mieli taką ochotę, zrobię wszystko, żeby pomóc im w realizacji marzeń. Wiem jednak, że nie jest to łatwy kawałek chleba, ta dyscyplina wymaga wielu poświęceń i wyrzeczeń. Coś za coś - wycieczki szkolne i spotkania z kolegami z klasy mają swój urok, ale nic nie zastąpi sportowej rywalizacji i podróżowania na turnieje rozsiane po całym świecie. Sabalenka wystraszyła byłą wiceliderkę rankingu. Bezcenna reakcja zaskoczonej gwiazdy Zwłaszcza na Wimbledonie, prawda? - Płynnie przeszliśmy do tego tematu. Ile to już lat... 17. Sporo czasu. - Ale nawet teraz, gdy zadaje mi pan to pytanie, serce zaczyna szybciej bić. Za dzieciaka marzyłem o byciu najlepszym tenisistą świata, moim idolem był Andre Agassi, którego mecze rodzice nagrywali mi na kasetach VHS, a ja później oglądałem po kilkanaście razy każdy z nich. Mówiłem mamie, że jak będę duży, to wygram Wimbledon i kupię jej mercedesa. Niestety Wimbledonu nie wygrałem, ale z tym drugim jakoś sobie poradziliśmy. Z perspektywy 17 lat - jak dużym osiągnięciem był finał juniorskiego Wimbledonu? - Ogromnym. Niektórym może wydawać się, że to tylko turniej juniorski, ale ja jako nastolatek zrozumiałem, jak wiele trzeba zrobić, aby znaleźć się w tym miejscu. Sam sobie udowodniłem, że mogę grać w tenisa na światowym poziomie, zdałem sobie sprawę, jak ogromną konkurencję zostawiłem za sobą. Jadąc na Wimbledon, nie miał pan doświadczenia na trawie. - Mało powiedziane! Ja nigdy nawet nie stałem z rakietą na trawie. Mój styl gry też - przynajmniej teoretycznie - nie pasował do tej nawierzchni. Jechałem do Anglii bez żadnych oczekiwań, chciałem się po prostu dobrze bawić i chłonąć atmosferę. Iga Świątek i jej występy w turniejach Wielkiego Szlema. Co pamiętasz? [QUIZ] Nie nastawiał się pan na długi pobyt w Londynie? - Zdecydowanie nie. Tuż przed wyjazdem z Polski zdałem sobie sprawę, że nie mam nawet w garderobie białego stroju, a to przecież wymóg na Wimbledonie. Wraz z moim przyjacielem Grzegorzem Panfilem, który również jechał wówczas na turniej, poszliśmy do sklepu sportowego i kupiłem sobie jedną koszulkę, bo nie przewidywałem, że moja przygoda może potrwać dłużej. Tymczasem rozegrałem dziewięć meczów, bo oprócz turnieju głównego występowałem jeszcze w eliminacjach. Zagrał pan dziewięć meczów w jednej koszulce? - Taka jest prawda (śmiech). Co wieczór, od pierwszego meczu eliminacyjnego, prałem koszulkę tuż po kolacji. Zrobił się z tego mały rytuał, który towarzyszył mi aż do finału. A skoro już mowa o moim nie najlepszym przygotowaniu do zawodów, to dodam, że buty sportowe kupowałem z trenerem już w Anglii, tuż przed rozpoczęciem rywalizacji. Podczas turnieju miał pan okazję spotkać największe gwiazdy ówczesnego tenisa? - Po eliminacjach turniej juniorski przenosi się na główne korty, więc nasze drogi przecinały się z największymi tenisistami i tenisistkami świata. Jedliśmy w tych samych restauracjach, przebieraliśmy się w tych samych szatniach, korzystaliśmy z usług tych samych fizjoterapeutów, zapisywaliśmy się na treningi w tych samych miejscach. Tak bliski kontakt z gwiazdami był czymś niesamowitym i zostanie w mojej głowie do końca życia. Wielki niepokój na Wimbledonie. Ikona ostrzega. Ostry ruch organizatorów Zastanawia się pan jeszcze czasem, co byłoby, gdyby jednak wygrał pan ten finał? - Jak mówiłem, jechałem na Wimbledon bez absolutnie żadnych oczekiwań. Cieszyłem się dzięki temu każdym kolejnym meczem, nie towarzyszyła mi presja. Coś pękło po meczu półfinałowym. Zjadłem kolację, wykonałem swój rytuał koszulkowy, położyłem się do łóżka i... nie zasnąłem do czwartej nad ranem. W tym momencie dopiero poczułem, czego dokonałem i to sprawiło, że w finale nie byłem w stanie grać tak, jak do tej pory. Dla mojej głowy to było za dużo. Gdybym zapanował nad emocjami i wygrał w finale, przypuszczam - bo już tego nie sprawdzimy - że moja kariera potoczyłaby się inaczej. Dostałbym dziką kartę na kolejną edycję turnieju seniorskiego, miałbym większe możliwości. Dlaczego przeskok z poziomu juniorskiego do seniorskiego jest tak trudny? - W wieku juniorskim tenis to fajna przygoda. Zazwyczaj rodzice utrzymują zawodnika, związek - jeśli dobrze działa - dba o zawodników, są też sponsorzy. Później przychodzi moment, w którym kończy się 18 czy 19 lat i wszystko się zmienia. Wypada się z rankingu juniorskiego i trzeba od zera budować swoją pozycję wśród seniorów. Wszystko zaczyna się od zera. To jest walka o przetrwanie, o pieniądze, o swoją przyszłość. Po tym, jak funkcjonowało się na pięknie przygotowanych zawodach dla młodzieży, trzeba pojechać na jakiś turniej, który nie ma obiektów treningowych, brakuje piłek, szatnie są obdrapane, organizacja jest opłakana. Summa summarum - jest pan zadowolony z tego, co wycisnął ze swojej kariery tenisowej? - Nie można sobie wymyślić swojej daty urodzenia, więc myślę, że jak na tamte czasy osiągnąłem to, co tylko mogłem. Wielu zatrzymałoby się na mojej drodze dużo wcześniej. Rozmawiał Jakub Żelepień, Interia