W piątek na trawiastych kortach przy Church Road mieliśmy bogactwo występów "Biało-Czerwonych". Zaczęło się jednak smutno, bo pierwsza z pięciorga reprezentantów Polski szybko musiała pożegnać się z turniejem. Rosolska wespół z Kiczenok przegrały bardzo dotkliwie, w całym spotkaniu urywając tylko dwa gemy. Mecz trwał 1 godzinę i 2 minuty, z czego pierwszy set był niczym huragan, który zdmuchnął Polkę i Ukrainkę. Rozstrzygnął się bowiem w ciągu 19 minut! Alicja Rosolska o porażce na Wimbledonie: Ktoś powie, że popłynęłyśmy i... - Tak naprawdę tylko w pierwszym gemie była szansa, miałyśmy niezłe akcje, ale górą były rywalki. Później wszystko ekspresowo nam uciekło, w każdym kolejnym robiłyśmy po dwa niewymuszone błędy. Przy tym przy Hunter i Mertens było szczęście, więc gemy jeden po drugim leciały na ich konto. Bez żadnej gry zrobiło się 0:6 - analizowała Rosolska. Polka i jej partnerka kompletnie nie mogły złapać rytmu. Pewnego wytłumaczenia szukają w fakcie, że trawa na meczowych kortach, w porównaniu do obiektów treningowych, jest dużo wolniejsza. - Nadia właśnie na to narzekała, że nie czuła się na korcie sobą. Mówiła, że nie czuje timingu i wszystko jest zupełnie inaczej. Zupełnie nie mogła się odnaleźć. Stąd reakcja ze zmianą stron serwisowych, ale to też niewiele pomogło - opowiadała Polka. Iga Świątek o niczym nie wiedziała. Wiadomość o Linette wyszła po meczu Cały czas niezwykle ciężko było im wygrywać pojedyncze piłki, a dopiero przejście na dłuższe wymiany sprawiło, że mecz nieco inaczej się oglądało. - Wtedy zaczęła się walka, dlatego bardzo szkoda drugiego seta. Pomimo, że wynik 2:6 wskazuje na wyraźną porażkę, miałyśmy sporą szansę, by załapać się na grę - zaznaczyła Rosolska. I faktycznie przełomowy mógł okazać się piąty gem, Polka z Ukrainą prowadziły przy podaniu rywalek 40-0, ale wypuściły z rąk wszystkie break pointy. - Tak, to mógł być moment zwrotny. Walka była długa, później znów była szansa na break’a, lecz niestety przegrałyśmy i zrobiło się 1:4 w secie - ubolewała rutynowana tenisistka z Warszawy. Rosolska ma świadomość, patrząc na "suchy" wynik, jaki jest odbiór wśród polskich fanów. I po części zgadza się z tym, co wybrzmiewało w niektórych nagłówkach. - Ktoś powie, że popłynęłyśmy i, szczerze mówiąc, do wyniku 0:6, 0:3 faktycznie płynęłyśmy. Potem były szanse, które zostały zmarnowane - kręciła głową zwyciężczyni dziewięciu turniejów WTA w grze podwójnej. Jak Nadia Kiczenok czuje się na Wimbledonie? Rosolska ma spostrzeżenia Przy okazji rozmów o sporcie, jak bumerang wraca pytanie o dopuszczenie do rywalizacji sportowców z Rosji i Białorusi, którzy w poprzednim roku w Londynie zostali "zbanowani". Pytanie do Rosolskiej było tym bardziej zasadne, że grała w parze z Ukrainką Kiczenok, a wiemy, jak niektórzy sportowcy z ogarniętego wojną kraju alergicznie reagują na fakt, że muszą na co dzień obcować z reprezentantami krajów, odpowiedzialnych za inwazję za naszą wschodnią granicą. - Wojna toczy się już tak długo, że każdy w pewnym sensie ma za sobą pierwszy szok. Niestety ludzie coraz częściej zrzucają ją na dalszy plan, a przecież Ukraińcy nadal giną. Każdy chce, żeby działania militarne dobiegły końca, w tym wszystkim jakoś trzeba żyć dalej, a jednak ich rodziny pozostające w ojczyźnie cały czas są w nerwach, bo każdego dnia życie jest w niebezpieczeństwie - posmutniała Rosolska. Pustki na meczu Igi Świątek. Jest szybkie wyjaśnienie Dla Kiczenok od pewnego czasu stałą bazą jest Miami w Stanach Zjednoczonych. Na początku tej okrutnej inwazji obie panie spotkały się na Florydzie. I wtedy Polka po raz pierwszy zapytała Nadię, jak ona się czuje. - Dla niej to było nieracjonalne, nie mogła uwierzyć, że nagle jej świat podzielił się na dwie rzeczywistości. Mówiła, że jej siostra, Ludmyła Kiczenok, stała gdzieś dziewięć godzin w kolejce, a niedaleko niej trwały bombardowania. Ich klub tenisowy został zniszczony, a bliscy byli zagrożeni. Takie chwile musiały zostać w pamięci. Ból cały czas jest i serce krwawi - zatrwożyła się nasza zawodniczka. Kompletne zaskoczenie. Oto co tenisistki z Rosji i Ukrainy robią dla Ukrainek Dopytana, czy była świadkiem niekomfortowej sytuacji na Wimbledonie dla Nadii, jeśli chodzi o towarzystwo osób z Rosji i Białorusi, poruszyła mało znaną kwestię. A w zasadzie taką, o której w właściwie się nie mówi. Tymczasem stawia zawodniczki z obu niedemokratycznych krajów w nieco innym, korzystniejszym świetle. Na tyle, że od razu aż chciało się usłyszeć potwierdzenie. - Tak, są takie zawodniczki, które starają się pomagać. I ja o tym wiem - poświadczyła 37-latka. Rosolska zwraca też uwagę na fakt, który czasem umyka, gdy pod adresem na przykład Aryny Sabalenki ze wszystkich stron lecą gromy. Rzecz nie w tym, żeby wybielać wszystkie postawy Białorusinki, ale spróbować wczuć się w jej położenie, które do końca i tak pozostaje w sferze spekulacji... W przypadku sportowców najwyższej klasy, będących na świeczniku, wchodzić w grę może zwyczajny strach o siebie i swoich bliskich przed nieobliczalnością reżimów Putina oraz Łukaszenki. - Otóż właśnie to, sytuacja nie jest zero-jedynkowa. Tak naprawdę dopiero musielibyśmy się znaleźć w ich położeniu, żeby w pełni poznać sytuację, wiedzieć co czują i czy autentycznie czegoś się boją. Powiem tylko, że ja na początku, jak wybuchła wojna, sama byłam mocno przeciwko nim. Gdy Rosjanki pytały mnie, czy z nimi zagram w parze debla, to odmawiałam. Czułam urazę i niedosyt w ich postawach, wyobrażając sobie, że z medialnością tenisa mogłyby w tych sprawach więcej zdziałać w środkach masowego przekazu, zamiast siedzieć jak szare myszki - otworzyła się Rosolska. Następnie podała konkretny przykład. Artur Gac, Wimbledon