O spotkanie zabiegałem od wielu dni, jak tylko dowiedziałem się, że nieopodal kortów jest tak luksusowe miejsce, a w nim ważną rolę odgrywa Polak. "Treehouse" - bo o nim mowa, czyli w wolnym tłumaczeniu "domek na drzewie", otrzymał oficjalną autoryzację, aby stać się miejscem, które zapewni kompleksową obsługę dla klientów, chcących delektować się wielkoszlemowym turniejem w pełnym luksusie. "Oferujemy wciągającą, oszałamiającą wizualnie przestrzeń, dostępną tylko przez pierwszych dziesięć dni mistrzostw" - rekomendowano przed mistrzostwami. W pakiecie znajdowało się pełne bogactwo, od wytwornego jedzenia, przez specjalnie wyselekcjonowane napoje alkoholowe, ekskluzywny odkryty balkon z widokiem na ogród, przygrywającą na żywo przez DJ’a muzykę, po najlepsze miejsca siedzące na dwóch najważniejszych kortach: centralnym i numer jeden. Kwoty zwalają z nóg. Filip: Słyszałem o 4000 funtów za dzień Każdy dzień, od 3 lipca do 12 lipca, czyli do meczów ćwierćfinałowych, kosztował dla jednej osoby krocie. Ceny zaczynały się od 1739 funtów (najtańszy był wtorek 4 lipca), po 2925 funtów za ostatnie dwa, oferowane dni. - Z tego, co słyszałem, były też pakiety sięgające za dzień kwoty 4000 funtów - uśmiechnął się Filip. Mimo tak wysokich cen, wszystkie dni zostały w pełni wyprzedane. "Bądź pierwszą osobą, która dowie się, kiedy rozpoczniemy sprzedaż na Wimbledon 2024" - czytamy na stronie internetowej. Zatem już teraz, każdy chętny, powinien ruszyć z rejestracją swojego zgłoszenia, by nie okazało się, że pozostanie mu snucie planów na dwa lata do przodu. Dopiero ostatniego dnia gościny, w środę, udało się doprowadzić do spotkania z Filipem. - Przepraszam, że tak długo odwlekałem. Byłem bardzo pochłonięty pracą, to były intensywne dwa tygodnie - rzekł na powitalnie. W Londynie przebywa od ponad siedmiu lat. Pochodzi z Wałbrzycha, ale mówi, że bardziej związany jest z Wrocławiem, w którym mieszkał przez wiele lat. Od kilkunastu lat jest kucharzem. Obecnie pracuje w restauracji Once Upon a Time. Jest to "dziecko" Toma Sellersa, wziętego szefa kuchni, nagrodzonego dwiema gwiazdkami Michelina. Tutaj, przy okazji Wimbledonu, to właśnie Filipowi powierzono wielką rolę. - Nad sobą miałem jeszcze tzw. wykonawczego szefa kuchni Gary'ego Cutcliffe'a (Gary stworzył menu dla luksusowych marek na całym świecie, w tym Audemars Piguet i Rolls-Royce - przyp.), ale można powiedzieć, że byłem głównym szefem podczas całej tej imprezy - wyznał mężczyzna. Dania, serwowane majętnym klientom podczas Wimbledonu, były prawdziwą ucztą dla podniebień. Niektóre pochodziły z restauracji Store, jednej z najważniejszych w portfolio Sellersa. Od razu postanowiliśmy ustalić, co najbardziej wytwornego trafiało na talerze. Królik, mech, glony, małże św. Jakuba, po "mega kawior" - Na przykład bardzo dobra przystawka: krokiet z królika podawany na mchu. Generalnie trzymamy się zielonej stylizacji dań. Ponadto małże św. Jakuba serwowane w dużej, złotej misce, na muszli i glonach. Dodajemy jeszcze "suchy lód", w efekcie wszystko atrakcyjnie paruje - opisywał nasz rodak. - To taki typowy "fine dining", czyli znacznie bardziej wyrafinowanie i drożej niż w przeciętnej restauracji. A najbardziej ekskluzywna pozycja w menu? - dociekaliśmy. - Bardzo dobra jest sałatka pomidorowa, z mega kawiorem. Kawior pierwsza klasa z bieługi. I to jest moje ulubione danie. Ale naprawdę wszystko jest pyszne. Wszystkie składniki, których używamy, są premium - zagwarantował. W menu z deserami nasz rozmówca wyróżnił przysmak na zimno. - Podajemy wegańskie lody według naszej ścisłej receptury, którą teraz realizuje dla nas pewna firma. Ich bazą są migdały, to główny składnik. Cóż, żyjemy dziś w czasach, w których trendy jest uważanie na alergeny, składniki bez glutenu i wybieranie posiłków wegańskich. I czasami jest to zrozumiałe, bo niektórzy mają różne nietolerancje pokarmowe - zaznacza nasz rozmówca. Stres nagrodzony 100 punktami. Polak zdał egzamin przy Wimbledonie Obsługiwanie tak wymagających klientów, w dodatku przy niezwykle prestiżowej imprezie, kosztowało Polaka trochę stresu. Szefował załodze, która składała się nie tylko ze znanych mu na co dzień osób, z którymi tworzy zespół, ale także otrzymał z agencji około 16 kucharzy. I nad wszystkim trzeba było trzymać pieczę, nader wszystko utrzymując najwyższą jakość pracy. Filip jest kulinarnym samoukiem. Nigdy nie skończył szkoły gastronomicznej. Pierwszą praktykę odbył w okresie, gdy przez chwilę studiował na uniwersytecie we Wrocławiu. - Wtedy byłem pomocą kuchenną w chińskiej restauracji. Musiałem pracować, żeby na siebie zarabiać, ale mocno mnie to wciągnęło. I wyszło tak, że zajmuję się gotowaniem już 14 lat - przyznał. "Wtedy się uratowałem. To pchnęło mnie do przodu" Bojowy chrzest przeszedł już w Londynie. Do dziś pamięta pracę w kuchni w centrum Londynu, gdzie szefem był Francuz. - Przez pierwsze tygodnie byłem w szoku, bo mówił po angielsku tak szybko i "płytko", że praktycznie nic nie rozumiałem. Chyba tylko dlatego, że miałem już doświadczenie i wyczuwałem, czego oczekuje, jakoś się wtedy uratowałem. To ciężkie doświadczenie później pchnęło mnie do przodu, aż znalazłem się w tym miejscu - uśmiechnął się nasz rozmówca. Artur Gac, Wimbledon