Artur Gac: W jakiej tym razem pojawiasz się roli na Wimbledonie? Victor Archutowski: - Pomagam Agnieszce Radwańskiej, która dzisiaj (w czwartek - przyp.) przyjeżdża na Wimbledon. A co więcej? To samo, co przez lata, czyli wynajmuję domy dla polskich, a także zagranicznych zawodników. I pomagam, jak tylko jest jakaś potrzeba, na przykład gdy ktoś zgubi paszport. Wtedy po prostu dzwonią do mnie, robię to tutaj, na Wimbledonie, od 34 lat (uśmiech). Wiem, do kogo iść i z kim rozmawiać, bo zdarzają się przeróżne przypadki, wymagające wsparcia. Na hasło: "czy jesteś w stanie nam pomóc", staram się zrobić to, co w mojej mocy. Wasz formalny układ, to znaczy menedżerski z teamem Radwańskich, dobiegł końca w 2010 roku, ale w gruncie rzeczy nieformalna relacja pozostała? - Przybliżając tamte lata, wtedy byłem jak gdyby pomocnikiem IMG, czyli agencji reprezentującej interesy czołowych zawodników. Agnieszka stała się gwiazdą tenisa i potrzebowała międzynarodowego menedżera, a został nim człowiek, który jest moim kolegą. On teraz opiekuje się między innymi Nickiem Kyrgiosem oraz Ons Jabeur. Po odłączeniu się od IMG jest w jednej firmie z Naomi Osaką. Zresztą czasami także pyta mnie, czy jestem w stanie zrobić coś dla kogoś. A dla mnie to zawsze przyjemność, kocham tenis. Widzisz, teraz Agnieszka przed przyjazdem też zwróciła się do mnie z prośbą, żebym zorganizował jej dom, transport z lotniska i inne dodatki. Polak w centrum wydarzeń. Magiczne słowo wystarczyło, by bohaterka Anglii Katie Boulter zareagowała Bezpośrednio zwróciła się Agnieszka? - Tak, oczywiście. Dzisiaj (czwartkowy wieczór - przyp.) robię dla nich kolację. Na lotnisku Heathrow będzie o godz. 17:20, skąd mamy już transport z siedzeniem dla jej 4-letniego synka Kuby. Pokażę im też dom, co i gdzie mają w środku. Jak daleko będą mieszkać od kortów? - Bardzo blisko. Cztery minuty. Samochodem? - Samochodem 10 minut (śmiech). Spacerkiem o połowę krócej. Agnieszka będzie grała z Na Li. To też jak gdyby był mój pomysł, żeby wystąpiła tutaj w pojedynku legend, ale ona sama też chciała to zrobić. Tuż przed naszą rozmową słyszałem, jak napomknąłeś, że była taka wola, aby Agnieszka utworzyła duet z Caroline Wozniacki, Dunką polskiego pochodzenia, która też wystąpi w turnieju legend. A poza tym ogłosiła powrót do tenisa. Komu tak naprawdę zależało, aby utworzyć taką parę? - Mieliśmy dwie opcje, które chcieliśmy wdrożyć, ale akurat w tym obszarze nie mamy wiele do powiedzenia. To Wimbledon decyduje. Natomiast my, w optymalnym scenariuszu, chcieliśmy mieć dla Agnieszki parę właśnie z Caroline lub Danielą Hantuchovą, z którą w tym roku już wygrała turniej legend na Australian Open. Napisałem w imieniu Agnieszki list, że gdyby była taka możliwość, to bardzo chętnie powtórzymy duet z Danielą. Odpowiedź była jednak jednoznaczna, decyzję podejmuje jeden z komitetów. Akurat Wimbledon ma sporo takich ciał, decydujących niezależnie. W zeszłym roku mieliśmy tutaj parę z Jeleną Janković, która nie dość, że specjalistką od debla nie jest, to jeszcze przyjechała dosyć sfatygowana, bo wcale nie trenowała. Teraz ostatecznie będzie to Na Li. Chinka ma oczywiście na koncie dwa szlemy, ale w debla nigdy nie grała. Zatem będzie dość ciekawie. Ale tutaj też o to chodzi, żeby było dużo funu, aby pokazać kibicom, że się jeszcze jest. Mam pewną ciekawostkę. Odświeżyłem sobie tekst z Interii, z końcówki czerwca 2010 roku, z komunikatem przekazanym przez ojca Agnieszki i Urszuli, Roberta Piotra Radwańskiego, że rozstajecie się po trzech latach. Jest tu jednak pewien niezwykły obrót zdarzeń, bo "rozwód" nastąpił po porażce Agnieszki z Chinką Na Li właśnie na Wimbledonie, gdzie teraz - w tym samym miejscu - obie panie w duecie zainaugurują zmagania w turnieju legend. - Tak jest, to była niespodzianka. Kto z was wtedy zakończył tę współpracę? - To była moja decyzja, ale nie do wszystkiego chciałbym już wracać. Niemniej powiedziałem wtedy dziewczynom, Agnieszce i Uli, że jeśli kiedykolwiek i cokolwiek będą potrzebowały, to zawsze jestem do ich dyspozycji. I w sumie od czasu, gdy jeszcze Tomek Wiktorowski stał się trenerem, zaczęła się nieoficjalna współpraca. I to trwa. Jeździmy po Polsce, podejmujemy charytatywne aktywności, ostatnio byliśmy w Bydgoszczy, a teraz na Wimbledonie. Agnieszka ma przy sobie menedżera, ale jeśli potrzebuje czegoś zagranicą i nie ma dojścia, to zawsze mogą na mnie liczyć. Poza tym bardzo fajny mam kontakt z Dawidem, on interesuje się żużlem, ja piłką nożną, więc mamy wspólne tematy. Przez ponad trzy dekady współpracowałeś z kilkoma znanymi zawodniczkami i zawodnikami. Poza Agnieszką, jakie to były nazwiska? - Pierwszym był Brytyjczyk Nick Brown, który miał ten zaszczyć, że pokonał m.in. Gorana Ivanisevicia tutaj, na Wimbledonie. Następnie były Olga Barabanszikowa i Natasza Zwieriewa, później Agnieszka z Ulą oraz dwóch, mniej znanym tenisistów z Białorusi. Cały czas obracasz się w światku tenisowym. Napawa dumą, gdy w pewnych gronach można samemu powiedzieć coś na temat Igi Świątek lub słucha człowiek komplementów pod adresem naszej gwiazdy? - Żeby daleko nie szukać... W środę byłem na meczu z trzema eksprezydentami Lawn Tennis Association (Brytyjska Federacja Tenisowa - przyp.). I jeden z nich mówi mi tak: "to ile chcecie za tę dziewczynę?". Mówią, że to jest fenomen. Że nie tylko jest fantastyczna na korcie, ale ma również wspaniałą osobowość. To, co Iga robi, to jak się zachowuje, jak postępuje wobec Ukrainy i dla innych ludzi... to jest mistrzostwo. Jak bardzo dojrzale, w wieku zaledwie 22 lat ona postępuje i ile już ma zasług? To, co ona pokazuje w grze, a także reprezentuje sobą poza kortem, to powód do ogromnej dumy. Masz jakieś swoje wspomnienia związane z Igą? - Pamiętam, jak byłem na Fed Cup, który dziś rozgrywa się pod szyldem Billie Jean, w Tallinie. Iga miała wtedy około 16 lat. Patrzyliśmy na jej grę z Dawidem Celtem i już wtedy pytanie nie brzmiało "czy będzie numerem jeden na świecie", tylko "kiedy". To się widzi. Ja widziałem także z bliska młodziutką Martinę Hingis, na turnieju we Francji do lat 14. I w przypadku Igi też można było od razu powiedzieć, że jest unikatowa. Jak z twojej perspektywy, na przestrzeni ponad trzech dekad, zmienia się Wimbledon? - Ja myślę, że Wimbledon nigdy się nie zmieni. Inne szlemy mogą się zmienić, ale nie w Londynie. Ten ma swój charakter i, jakkolwiek zabrzmi to banalnie, wchodzisz tutaj i czujesz trawę. Chodzi o nawierzchnię, która jest zupełnie wyróżniająca. W twojej gradacji to wielkoszlemowa "jedynka"? - A czy może być coś innego? Owszem, bardzo lubię też Australię, dlatego że ludzie tam są tacy bardzo przyjacielscy. Jednak to mój numer dwa. Dla wielu może palmę pierwszeństwa dzierży Roland Garros, ale dla mnie jest trzeci na podium. I co tam jeszcze zostaje? (uśmiech). Chyba Ameryka... - No właśnie (śmiech). Jesteś urodzonym Brytyjczykiem? - Tak jest, na Shepherd's Bush, tam gdzie gra Queens Park Rangers. Naturalnie mam obywatelstwo angielskie i powiedzieli mi, że nawet nie muszę się starać o polski paszport, bo właściwie jestem też Polakiem. Mam za to dowód osobisty. Nazwisko masz polskobrzmiące, imię już nie. Jest w tym jakaś historia? - A tak, mogę ci ją opowiedzieć. To historia, którą znam od mojego ojca i mamy. Powiedzieli mi, że jak tutaj niedaleko poszli mnie ochrzcić, to ksiądz zawyrokował, że jest niemożliwe, by imię dziecka nie było w angielskiej pisowni. Skoro chcą nadać mi takie imię, to nie może być przez polskie "w" oraz "k". I stąd się to wzięło. Rozmawiał Artur Gac, Wimbledon