Gdy rok temu Iga Świątek zmierzała po swój trzeci wielkoszlemowy tytuł w Paryżu, do półfinału dostała się w ekspresowym tempie, wygranie pięciu meczów zabrało jej sześć godzin. Beatriz Haddad Maia, jej kolejna rywalka, miała za sobą cztery trzysetowe thrillery, przy czym samo starcie z Sarą Sorribes Tormo trwało cztery godziny bez ośmiu minut. - Tenis to nie jest bieg na 100 m, ale maraton. W moim wykonaniu - śmiała się wtedy. W półfinale Polka rzeczywiście trafiła na olbrzymi opór, Haddad Maia grała w drugim secie kapitalnie. Iga wiedziała już, że wcześniej swój półfinał przegrała Aryna Sabalenka, ale aby pozostać światową jedynką - i tak musiała wygrać. Tymczasem w drugiej partii, trwającej 90 minut, Brazylijka miała trzy break pointy na 5:4, później piłkę meczową w tie-breaku. I choć osiągnęła największy sukces w karierze, to jednak Polce nie dała rady. Teraz wróciła do Paryża z zadaniem obrony jak największej ilości punktów, by w rankingu WTA nie wypaść czasem z TOP 20. Znalazła się znów w połówce z Igą Świątek, ale tak jak rok temu - mogła na nią wpaść dopiero w meczu o finał. A początek wydawał się całkiem obiecujący: przetarcie z chimeryczną Włoszką Elisabettą Cocciaretto, później mecz z przeciętną Hiszpanką Cristiną Bucsą i dopiero w trzeciej rundzie mocniejsze starcie z Ludmiłą Samsonową. I okazja do rewanżu na Rosjance za zeszłotygodniową wpadkę w Strasbourgu. Rzeczywistość okazała się dużo bardziej brutalna. Beatriz Haddad Maia znów celowała w wielkie rzeczy w Paryżu. I zaczęła turniej dobrze, przynajmniej pierwszego seta Haddad Maia poległa bowiem już na pierwszej przeszkodzie, choć pewnie w najczarniejszych snach tego nie przewidywała. W Madrycie grała świetnie, dopiero w ćwierćfinale zatrzymała ją Świątek, choć Brazylijka zdołała nawet wygrać seta. W Rzymie miała pecha, bo wpadła na Madison Keys, którą od kilku tygodni jest w stanie zatrzymać jedynie Polka. Można więc powiedzieć, że formę złapała odpowiednią, a korty w Paryżu ostatnio jej służyły. Włoszka zaś niczym się nie wyróżniała. Pierwsza partia potwierdzała te przewidywania - Haddad Maia wykorzystała dwa z siedmiu break pointów, dominowała, wygrała 6:3. I nawet gdy w drugim secie Cocciaretto szybko odskoczyła na 3:0, nie działo się nic wielkiego. Brazylijka jest na korcie niezwykle ekspresyjna, cieszy się z udanych zagrań, potrafi żyć z kibicami. No i wielu fanów z Brazylii za nią jeździ, są głośni. Mieli więc powód do radości, gdy zdecydowana faworytka odrobiła straty, wyrównała na 4:4. I pewnie zastanawiali się też, dlaczego później wygrała zaledwie jedną akcję z dziewięciu. I dlaczego, po pięknym kątowym returnie, Włoszka wyrównuje stan meczu na 1:1. Koncert Elisabetty Cocciaretto w trzecim secie. Tuż po północy sensacja stała się faktem A Cocciaretto uwierzyła, że w Paryżu znów jest w stanie sprawić sporą niespodziankę. Jak rok temu, gdy wyrzuciła z turnieju Petrę Kvitovą. Zagrała w decydującym secie znakomicie, kluczowy tu był bardzo długi drugi gem, trwający ponad 11 minut, w którym zdołała przełamać rywalkę dwoma kolejnymi winnerami. A później wszystko poszło już gładko, Haddad Maia traciła z każdą minutą nadzieję. Honorowego gema wywalczyła już przy stanie 0:5... Było więc już kilka minut po północy, gdy Brazylijka po raz ostatni wyrzuciła piłkę za kort, a Włoszka chwyciła się za głowę, jakby nie dowierzając w swój sukces. To Cocciaretto zagra więc o trzecią rundę z Cristiną Bucsą. Dotąd mierzyła się z nią tylko raz, sześć lat temu w malutkim turnieju ITF. Miała 17 lat, zajmowała miejsce w dziewiątej setce rankingu WTA, ale pokonując Hiszpankę, zdobyła swój pierwszy zawodowy tytuł w karierze.