Na początku stycznia, podczas zmagań w United Cup, Iga Świątek prezentowała się bardzo dobrze, właśnie ograła Karolinę Muchovą. I w Sydney przyszło się jej mierzyć z Katie Boulter, zgodnie z planem miała dołożyć drugi punkt w starciu z Wielką Brytanią - i zapewnić drużynie awans do półfinału. Tak się stało, pokonała Brytyjkę 6:7 (1), 6:1, 6:4, ale Iga w tym meczu mocno cierpiała. Dosłownie, bo poprosiła w kluczowym momencie spotkania o przerwę medyczną, co wybiło rywalkę z rytmu, ale też spotkało się z falą nieuzasadnionej krytyki. Bo przecież mogła o taką przerwę poprosić, to zgodne z regułami. Ale cierpiała też sportowo, bo rywalka prezentowała się momentami świetnie, dyktowała warunki. Boulter miała nawet break pointa na 5:4 w trzecim secie, serwowałaby wówczas po zwycięstwo. Iga wytrzymała jednak presję w końcówce, ta już należała do niej. Po tamtym występie, ale i generalnie postawie Brytyjki, oczekiwano, że wreszcie zacznie grać na miarę swoich możliwości i awansuje do ścisłej światowej czołówki. Ten przełom jednak nie nastąpił, w Australian Open odpadła już w drugiej rundzie, po starciu z Weroniką Kudiermietową. Wróciła do swojego kraju, nie czekała nawet do końca występów swojego narzeczonego Alexa De Minaura. Nie informowała, że ma uraz stopy, do gry wróciła w Indian Wells. I w żadnym turnieju nie była już w stanie wygrać więcej niż jednego spotkania. WTA Madryt. Koncert Jasmine Paolini, 6:1, 5:0 i pierwsza piłka meczowa po 52 minutach. Pograła jeszcze kilka minut W Madrycie Boulter pokonała jednak Katarinę Siniakovą, drugi i trzeci set tamtego wtorkowego meczu dawał nadzieję, że w starciu z Jasmine Paolini będzie w stanie nawiązać jakąś walkę. Włoszka pokazała się z dobrej strony w Stuttgarcie, napsuła trochę krwi Arynie Sabalence, a przecież już w Miami dała sygnał powrotu do dyspozycji z zeszłego roku. Dla Włoszki nawierzchnia nie ma większego znaczenia, na każdej radzi sobie dobrze. Dla Brytyjki już jednak ma, dla niej wszystko mogłoby się odbywać na trawie, w drugiej kolejności są korty twarde. A mączka - na samym końcu. Dość powiedzieć, że w całej zawodowej karierze rozegrała na niej do dziś 27 spotkań, w niektórych sezonach omijała "clay" szerokim łukiem. I to spotkanie z Paolini pokazało, dlaczego tak się dzieje. 15 miesięcy temu w Linzu była w stanie rozbić Włoszkę w 76 minut, oddała jej cztery gemy. Dziś sytuacja się odwróciła, a gdyby nie litość Jasmine w końcówce meczu, wszystko zakończyłoby się w 53 minuty. Paolini nie musiała bowiem pokazywać niczego wielkiego, by rozgrywać to spotkanie na swoich warunkach. Nie uderzała po bokach kortu, często mocno grała przez środek. A Boulter wyrzucała w aut jedną piłkę za drugą. Serwis Brytyjki też nie miał żadnych tajemnic dla zawodniczki, która ma polskie korzenie. W pierwszym secie Katie jedynego gema wygrała przy podaniu rywalki, przełamała ją na 1:2. A później tylko kręcił głową, po nieudanych zagraniach. Może i te jej statystyki nie wyglądały tragicznie (5 winnerów, 11 niewymuszonych błędów), ale na korcie było dużo, dużo gorzej. A już tragicznie w drugim secie, gdy przy stanie 5:0 i 40-30 Paolini miała pierwszą piłkę meczową. Na zegarze były 52 minuty gry, dorobkiem Brytyjki w tym secie było zaledwie sześć wygranych akcji. I wtedy Włoszka trochę pomogła, doszedł podwójny błąd serwisowy. Przegrała tego gema, później kolejnego. I przestała już jednak rozdawać prezenty. Po równej godzinie mecz się zakończył - wynikiem 6:1, 6:2. W trzeciej rundzie Jasmine zmierzy się z Magdą Linette lub Marią Sakkari.