Turcy to raczej dość hałaśliwy naród. W dodatku obserwując codzienne obyczaje można odnieść wrażenie, że ludzie tu nigdy nie śpią. Już od wczesnych godzin porannych na ulicach panują korki, kierowcy trąbią na siebie i dosłownie przeciskają się między innymi autami, by zyskać kilka metrów dystansu. Rzadko też przejmują się tym, czy akurat na zielonym świetle grupki przechodniów próbują przemknąć po pasach zakładając, że nie doznają przy tym uszczerbku na życiu i zdrowiu. Włączenie się w ten wir komunikacyjny to swoista gra w rosyjską ruletkę, chociaż zaprawieni w bojach "tubylcy" potrafią się zręcznie przebijać przez jezdnię, między autami, nawet z wielkimi torbami, czy wózkami z towarem, albo z pokaźnymi płatami mięsa na kebab nabitymi na metalowe rożna. Stambuł, jak każda metropolia, oferuje prawdziwą mieszankę narodową i kulturową. W mieście łatwo spotkać czarnoskórych sprzedawców zegarków o nazwach zbliżonych tylko do powszechnie znanych marek, barwnych wisiorków, bransoletek i innej biżuterii rodem z Afryki. Są też uliczni sprzedawcy sznurówek, butów, koszulek, ręczników, chustek i apaszek, ale wśród tych raczej przeważają miejscowi. Również Turcy są niemal wszechobecni w restauracjach i barach z kebabem, a także w małych spożywczych sklepach, czy cukierniach. Robienie u nich zakupów przypomina wizytę na bazarze, gdzie cennik bywa bardzo płynny. Tu też rzadko można znaleźć ceny produktów na półkach, czy pakowalniach, więc stawiając kilka rzeczy na ladzie należy się po prostu zdać na "ślepy los". Sprzedawcy nie mają w zwyczaju rozpraszać swojej uwagi na sprawdzanie kodów kreskowych. Mierzą zazwyczaj ustawione przed sobą towary przenikliwym spojrzeniem, po czym - niczym wyrok - obwieszczają kwotę, jaką trzeba im zapłacić. Dla zagranicznych turystów jest ona oczywiście niezrozumiała, więc albo z wyraźną niechęcią wbijają finalną należność na małe kasy fiskalne, albo zwyczajnie piszą ich wysokość długopisem na skrawkach kartek. Właściwie standardem jest zaokrąglanie sum do góry, bo chyba nieprzypadkowo niemal zawsze wychodzą równe kwoty. Do tego trzeba się niestety przyzwyczaić, bo trudno jest też o reklamację, skoro nie zna się dokładnych cen produktów. No i nie dostaje się do ręki paragonu. W małych sklepach, najczęściej prowadzonych przez samych właścicieli i członków ich rodzin, płatność jest obowiązkowa w miejscowej walucie, czyli lirach tureckich. Inaczej sytuacja wygląda w sklepach z odzieżą, które właściwie zmonopolizowane są przez obywateli z Rosji i byłych republik radzieckich. Tam sprzedawczynie zagranicznym turystom proponują najczęściej "łatwiejszą" formę płatności, czyli w dolarach. Z tym jednak warto uważać, bowiem zdarza się, że cena towaru w amerykańskiej walucie jest dużo mniej korzystna niż w lirach. Dlatego dobrze mieć ze sobą kalkulator i szybko sprawdzić, po jakim kursie stosowany jest przelicznik. Zadziwiające jest, że w większości prowadzonych przez Rosjan sklepów na półkach można znaleźć ubrania z metkami "made in Turkey" częściej, niż z "made in Russia". Za to rzadkością są rzeczy wytwarzane w Chinach, do których w ostatnich dwóch dekadach przeniosła swoją produkcję większość najbardziej znanych światowych koncernów. Prawdziwy raj zakupowy zaczyna się jednak na zatłoczonych skrzyżowaniach dopiero po godzinie 22, kiedy to na rozłożonych na wąskich chodnikach tekturach można znaleźć spory wybór butów i ubrań rodzimych producentów, ale także "podróbki" znanych marek. Tutaj ceny są bardzo elastyczne, bo można się twardo targować, oczywiście jeśli zna się choć trochę język turecki. Płatność kartami kredytowymi nie wchodzi absolutnie w rachubę. Nocnym zakupom najczęściej towarzyszy ruch samochodów nie mniejszy, niż przez cały dzień.