Tomasz Dobiecki, Interia: Są zwycięstwa na największych kortach i jest słynny kankan, który wrócił już po półfinale na korcie numer jeden. Kort centralny Wimbledonu chyba jeszcze takiego popisu nie widział? Łukasz Kubot: - Mam nadzieję, że nie (śmiech). Na szczęście nikt z działaczy londyńskiego klubu nie miał do mnie o to pretensji. Musiałem, ten kankan był dla mojej mamy, obiecałem jej. Nie było jej na trybunach, bo za bardzo przeżywa moje mecze, ale oglądała go w domu. Czyli kankan nie jest już częścią umowy z czeskim trenerem Janem Stocesem? - Był na początku naszej współpracy i wtedy nie było najmniejszej taryfy ulgowej, więc musiał być odtańczony po każdym wygranym ważnym meczu na show korcie. W pewnym momencie ten punkt przestał jednak obowiązywać. Mój wiek robi jednak swoje (śmiech), ale awansując do finału Wimbledonu i wygrywając go nie mogłem się powstrzymać. Obiecałem go w końcu mamie. Mimo takich ekstrawagancji przed sporą widownią, otrzymał pan jednak zaproszenie na niedzielną kolację mistrzów. - Tak, otrzymałem zaproszenie na uroczystą kolację, jak każdy mistrz Wimbledonu. Tak naprawdę wciąż jeszcze to do mnie nie dochodzi, chyba minie jeszcze parę dni, zanim tak naprawdę dotrze do mnie, że wygrałem Wimbledon. Może właśnie podczas pierwszej kolacji mistrzów, jeśli się pan wybiera. Tym razem chyba bez kankana? - Wybieram się na kolację, ale to chyba nie będzie właściwa okazja do mojego kankana. Muszę z nim uważać, bo jest dość wymagający i łatwo naciągnąć sobie jakiś mięsień. Po kolacji mistrzów od razu nastąpi powrót do treningów albo występ w jakimś turnieju, czy będzie dłuższa chwila na odpoczynek? - Raczej kilkudniowe wakacje, bo już niedługo trzeba będzie lecieć na tourne po Ameryce Północnej z metą w Nowym Jorku, gdzie przed nami ostatni w tym roku Wielki Szlem, czyli US Open. Liczymy z Marcelo, że i tam uzyskamy dobry wynik. Czy tytuł w US Open to kolejne wielkie marzenie do spełnienia, po sukcesie w Wimbledonie? - Nie, nie patrzymy na niego w tych kategoriach. To po prostu jeden z turniejów Wielkiego Szlema w kalendarzu, na dodatek ostatni w sezonie i rozgrywany na twardych kortach, które nam obydwu pasują. Chcemy się do niego bardzo dobrze przygotować i osiągnąć tam jak najlepszy wynik. To nasz główny cel. Po zwycięstwie w turnieju ATP Masters 1000 w Miami, poprzedzonym finałem w imprezie tej samej rangi w Indian Wells, apetyty są chyba duże? - Nie myślimy o tym w taki sposób, po prostu patrzymy na kolejny mecz, kolejny turniej i takie podejście się sprawdza. Miami i Indian Wells były bardzo ważne dla naszej przyszłości, bo zagraliśmy kilka turniejów na jesieni. Potem zdecydowaliśmy, że razem rozpoczniemy sezon i nagle się okazało, że nam nie idzie tak, jak byśmy tego chcieli. Nie obyło się bez poważnych rozmów i rzetelnej analizy tego, co musimy poprawić, żeby było lepiej. Wcale nie było tak różowo przez cały czas. Uznaliśmy, że po Indian Wells i Miami podsumujemy trzy miesiące współpracy i podejmiemy decyzję, czy będziemy dalej grać razem. Tym bardziej, że przed nami było przejście na korty ziemne, a potem trawę, no i dwa różne Wielkie Szlemy na nich, tak naprawdę kluczowe w walce o awans do turnieju Masters w londyńskiej 02 Arena. Biorąc pod uwagę wygraną w turnieju ATP Masters 1000 w Madrycie, można chyba śmiało stwierdzić, że parze Kubot-Melo pasuje każda nawierzchnia, nawet ziemna? - Faktycznie, obaj dobrze się czujemy na wszystkich kortach, choć mojej grze najbardziej służą szybsze nawierzchnie, a w Madrycie "ziemia" jest szybsza niż np. w Rzymie. Trochę więcej oczekiwaliśmy po Roland Garros, szczególnie Marcelo, który tam zdobył pierwszy wielkoszlemowy tytuł. W drugiej rundzie przegraliśmy z parą, która potem wygrała turniej, więc nie było to w sumie przypadkiem. Marcelo potrafi świetnie grać na ziemi, ale też na betonie i trawie. Jest graczem bardzo wszechstronnym, dlatego w Wimbledonie i turniejach przed, staraliśmy się wykorzystać jego doświadczenie, szczególnie, że już raz grał w finale Wimbledonu. Czy to nie nadmierna skromność w ustach zwycięzcy wielkoszlemowego Australian Open w deblu i ćwierćfinalisty Wimbledonu w singlu? - Marcelo od wielu lat należy do czołówki deblistów na świecie, był przecież numerem jeden w rankingu przez 22 tygodnie. Od poniedziałku będzie nim już 23. tydzień i może tam pozostać nawet do US Open. Po raz drugi obejmując prowadzenie zawdzięcza to panu, co sam przyznał na konferencji po finale. - Tak się szczęśliwie złożyło, że dwa lata temu w październiku zdecydowaliśmy się zagrać razem w turnieju ATP w hali w Wiedniu. Wiedzieliśmy o co gramy, że on może zostać numerem jeden, no i daliśmy z siebie wszystko i wygraliśmy. Teraz do Wimbledonu przystąpiliśmy w innych warunkach, bo jako stały debel, a już wejście do finału wystarczyło Marcelo do przeskoczenia Fina Henriego Kontinena. Naszym głównym celem było wygranie Wimbledonu, ale miło było przy okazji znów dołożyć cegiełkę do sukcesu indywidualnego mojego partnera. Właściwie można powiedzieć, że w Wimbledonie byliście dosłownie skazani na sukces po zwycięstwach w s’Hertogenbosch i Halle, bo przyjechaliście do Londynu jako niepokonana para na trawie. - Może to z boku tak łatwo wyglądało, ale w praktyce wcale łatwe nie było. Wiedzieliśmy, że jako liderzy rankingu ATP Doubles Race to London, jesteśmy jednymi z faworytów. Dobre występy w turniejach podprowadzających do Wimbledonu też przemawiały na naszą korzyść. To też był jakby balast, bo rywale się jeszcze mocniej mobilizowali na mecze przeciwko nam. Było też kilka pięciosetówek, w których wszystko mogło się skończyć równie dobrze w drugą stronę. Dlatego cały czas dmuchaliśmy na zimne, a na kolejnych konferencjach prasowych podkreślaliśmy, że myślimy tylko o kolejnym meczu i na nim się koncentrujemy. No i tak krok po kroku wygraliście wszystkie 14 meczów rozegranych w tym roku na ziemi. Chyba warto chwalić się taką imponującą serią? - Tak, chociaż tak naprawdę było to dla nas przygotowanie czy przetarcie, a dokładniej mozolna droga do wymarzonego zwycięstwa w Wimbledonie. Marcelo dotychczas grał w brytyjskich turniejach, ale ja namówiłem go tym razem na drogę holendersko-niemiecką i to był strzał w dziesiątkę. Mieliśmy dobre warunki do treningów na trawie i rozegraliśmy osiem dobrych meczów przy normalnej pogodzie. Natomiast w Anglii w tym czasie dużo padało, więc grający tam zawodnicy mieli kłopoty z wyjściem na kort, nawet na krótkie sparingi, a w Eastbourne musieli grać po kilka meczów dziennie, żeby nadrobić straty spowodowane deszczem. Także mieliśmy też sporo szczęścia w naszych wyborach miejsc do startów. To na pewno nam pomogło w wygraniu Wimbledonu. Znów wracamy do zwycięstwa w The Championships. Jaka była pierwsza myśl, kiedy piłka zagrana przez Pavicia przy meczbolu trafiła w siatką, a pan sekundę później leżał na korcie? - Naprawdę nie pamiętam. To się tak wszystko szybko potoczyło. Długo nie mogłem uwierzyć w to, co się stało. Marcelo podszedł do mnie: wiesz, co zrobiliśmy? Wygraliśmy! A do mnie dalej to nie docierało i wciąż nie dociera. Jak wyglądało celebrowanie triumfu, pomiędzy zejściem z kortu, właściwie z "Loży Królewskiej" kortu centralnego, a przyjściem na konferencję prasową? Pora była późna. - Nic szczególnego. Rozmawialiśmy z naszymi bliskimi, ludźmi, którzy oglądali mecz z naszego boksu. Gratulowali nam, my mówiliśmy o swoich wrażeniach. Dostaliśmy miniatury pucharów za zwycięstwo, bo już podczas ceremonii w "Loży Królewskiej" były na nich grawerowane nasze nazwiska. Również w budynku klubowym, jak weszliśmy tam po ceremonii, już na ścianie byliśmy dopisani do listy zwycięzców Wimbledonu. To wszystko było tak niesamowite, działo się tak szybko, że nie zdążyliśmy jeszcze ochłonąć, a już mieliśmy w rękach pamiątki z wygrawerowanymi na nich nazwiskami. Zostałem wytypowany do kontroli antydopingowej, więc to chwilę trwało, potem prysznic, chwila na złapanie oddechu i konferencja prasowa, po niej wywiady. Przyznaję, jestem potwornie zmęczony, a ta noc będzie długa zapewne. Zwycięstwo w Wimbledonie, czyli spełnione wielkie marzenie. Jakie jest kolejne do zrealizowania? - Trudno mi powiedzieć, zbyt świeże to wszystko, ledwie dwie godzin temu wygraliśmy z Marcelo finał Wimbledonu. Na pewno jednym z celów mógłby być medal na igrzyskach. Tokio dopiero za trzy lata, a potencjalni partnerzy się powoli wykruszają, bo Mariusz Fyrstenberg już nie gra. Dalsza kariera Marcina Matkowskiego może zależeć od jego wyników w tym sezonie. Jerzy Janowicz często ma kontuzje, więc rzadko gra w deblu. - Za wcześnie jest teraz, żeby się nad tym zastanawiać. Zobaczymy, gdzie wszyscy będziemy za dwa lata i wtedy będzie można myśleć o stworzeniu silnego debla na igrzyska w Tokio. Bliżej to na pewno chodzi po głowie turniej Masters ATP World Tour Finals tu w Londynie. Po Wimbledonie duet Kubot-Melo jako pierwszy zapewnił sobie w nim udział, ale czwarty występ w O2 Arena, to chyba już celem będzie zwycięstwo w imprezie? - Na pewno chcielibyśmy wygrać ten turniej, ale będziemy się skupiać na kolejnych meczach w fazie grupowej, potem ewentualnie na półfinale i finale, jeśli je osiągniemy. To jednak dopiero przed nami, za cztery miesiące. Po drodze jeszcze amerykański cykl i US Open, turnieje w Azji i Europie na hali. Wiele jeszcze się może zdarzyć do mastersa, a my nie wybiegamy w przyszłość zbyt daleko. Najbliższy mecz, najbliższy turniej i tylko to się liczy. No i czasem kankan. Dokładnie, takie podejście przynosi u nas najlepsze efekty i ułatwia skupienie się na realizowaniu marzeń. A z kankanem jeszcze zobaczymy, mam już swoje lata. W Londynie rozmawiał: Tomasz Dobiecki